Czekała dwa lata. Wrócił ojciec jako cywil. Matka nie poznała go i nie chciała się do niego przyznać, bo zgolił wiechcie wąsów, jakie przedtem nosił. Ponieważ były wojak dorobił się tylko kilku ran i nic więcej, a żyć z czegoś trzeba było, został policjantem w Głębokiem i przez pół roku chodził w granatowym mundurze. Potem stwierdził, że chcąc być uczciwym policjantem, trzeba być łotrem dla ludzi. Widać nie chciał być łotrem, skoro mimo zapowiadanej mu doskonałej kariery wystąpił z policji. Na Wołyniu zabrał się do gospodarki w niewielkim folwarku o nazwie Fundum. Jeszcze przed rewolucją dziad Joachim wysłał do Holandii jakieś obrazy do renowacji czy też na jakąś wystawę. Otóż płótna te udało się odzyskać. Kilka z nich, niezwiązanych z Polską, ojciec sprzedał, a resztę przywiózł do Polski. Niezłą sumkę musiał za nie otrzymać, skoro zaokrąglił Fundum do ponad czterystu hektarów samej tylko ornej ziemi, nie licząc innych gruntów. Wybudował ponadto dom, postawił budynki gospodarcze, zakupił sprzęt, inwentarz, najął ludzi. Do 1929 roku dorobił się trojga dzieci i prawie zbankrutował. Większą część ziemi sprzedał, resztę oddał w dzierżawę i miał zamiar emigrować do Kanady. Tutaj jednak, jakkolwiek jeszcze nieurodzony – ja stanąłem na przeszkodzie.
Matka była w ciąży, a ponadto coś tam miała nie w porządku z płucami i zamiast do Kanady, lekarze polecili jej udać się w góry. Podczas nieobecności matki ojciec podżyrował jakieś terminowe weksle, co kosztowało go kilkadziesiąt tysięcy złotych. Resztę, która mu pozostała, pożyczył komuś na pół roku i pamiętam, że procesował się o te sumy do samej wojny. Nie widząc w końcu innego wyjścia, zaciągnął się do Straży Granicznej w powiatowym mieście Ciechanowie. Po pewnym czasie wynajął tam mieszkanie, sprowadził rodzinę i rozpoczął służbę państwową.
Omal nie urodziłem się w pociągu. Miałem zresztą żal do matki o to, że nie pospieszyła się. Zawsze to ciekawiej byłoby być urodzonym gdzieś na trasie Legionowo–Ciechanów. Jak o tym głosi metryka, ujrzałem światło dzienne AD 1930 dnia 22 miesiąca czerwca, co zresztą nie jest prawdą. Jak zapewnia matka, miało to miejsce dwa dni później, to jest 24 czerwca 1930 roku. Dwa dni to niewiele, niech więc będzie na zdrowie tym, co się omylili.
Tak oto wśród samych pomyłek, z bezpośredniej przyczyny moich rodziców, a pośredniej starca w nocnej koszuli z pierwszej stronicy katechizmu – stałem się, jako że homo non nascitur, fit10, o czym wiedzieli już starożytni. Do tego wszystkiego pozostaje mi tylko dodać, że na świat przyszedłem czwarty z kolei. Wyprzedzili mnie najstarsza Kamilla Celina, Danuta Anna i Bogusław Jerzy. Opiekowała się mną staruszka Mahoniowa, niania, którą rodzice przywieźli z Wołynia.
Sądzę, że ten temat do znudzenia wyczerpałem.
DZIECIŃSTWO
Krościenko nad Dunajcem, 1932–1935
Gdy miałem półtora czy dwa lata, matka poczuła się gorzej. Płuca ponownie dały znać o sobie. Lekarze zalecili jej stały pobyt w górach. Ojciec wystarał się o przeniesienie, co stało się powodem mojej pierwszej ziemskiej wędrówki – z Ciechanowa do Pienin, gdzie odtąd mieliśmy zamieszkać na stałe w maleńkim miasteczku – Krościenku nad Dunajcem. Wynajęto mieszkanie u starego górala nazwiskiem Koterba. Tuż przed domem przepływał Dunajec. Był w tym miejscu bystry i spieniony.
Obok domu stała kapliczka. A pamiętam niedawno, bo w czasach mojego dzieciństwa, kapliczek tych pełno było na każdym kroku. Zdobiły każdy niemal dom, uroczysko, rozstaje, ba, wyrastały nieraz w szczerym polu. Nikt nie wie, kto i kiedy je stawiał, lecz każdy z czcią i uszanowaniem do nich się odnosił. Klękałem często na stopniach stojącej opodal domu kapliczki i modliłem się z naiwną dziecięcą wiarą o chleb powszedni. Myślałem, że jest to jakiś specjalny chleb, zbliżony w smaku do świętojańskiego, ale na pewno jakiś inny i lepszy.
W pobliżu domu był maleńki sklepik z tanimi słodyczami. Sklepik był tak mały, że połowę przestrzeni w nim zajmowała staruszka Stefciowa, jego właścicielka, a jednocześnie producentka owych słodyczy. Biedny to był sklepik, nie wiem, czy w sumie było w nim towaru na 50 złotych. Ilekroć dostałem pieniądze, czy było to pięć groszy czy złotówka – pędziłem do sklepiku. A słodycze babci Stefciowej były po prostu wspaniałe. Tak kolorowych cukierków, takich jaskrawych lizaków nigdy nie było w domu. Słodycze w domu były niewątpliwie smaczniejsze, ale za to nie takie ładne. Miały zazwyczaj ciemną barwę.
Często prowadziłem ze Stefciową handel wymienny. Przynosiłem bombonierkę, wysypywałem jej zawartość na ladę, a ona w zamian nakładała swoich bajecznie kolorowych łakoci. Rodzice, o dziwo, nie cieszyli się z tak korzystnych transakcji. Matka robiła przerażoną minę i wysypywała całość do kubła. Na nic były moje najgłośniejsze nawet protesty.
W okolicy było i jest dotąd sporo źródeł mineralnych – szczaw. Źródła te leżą na zboczu Beskidu Sądeckiego nad Zawodziem – tą częścią miasteczka, w której zamieszkaliśmy. Najbardziej znane są zdroje Michaliny i Stefana11. W dolinie Potoku Zakijowskiego bije jeszcze jedno źródło. Jest ocembrowane, mieści się w betonowej budce i nie ma żadnej nazwy. Wodę z niego wszyscy nazywali po prostu szczawą. Moją najulubieńszą wodą była ta bezimienna szczawa. Lubiłem pić ją wprost z butelki.
Któregoś dnia, wziąwszy butelkę nafty za szczawę, przytknąłem ją do ust. Po przechyleniu zachłysnąłem się i nie byłem w stanie jej odjąć. Tym sposobem wypiłem blisko szklankę nafty. Był to jeden z tych pierwszych wypadków, które wryły się w moją pamięć w ten sposób, iż stały się miernikiem, od którego rozpoczął się ciąg wydarzeń. Po napiciu się nafty kilka dni leżałem z silną gorączką. Wypadek miał tę dobrą stronę, że raz na zawsze oduczył mnie picia wprost z butelki.
W 1934 roku zginął tragicznie mój brat Bogusław. Było to 7 lipca, w siódmą rocznicę jego urodzin. Była niedziela. Bogusław był od najmłodszych lat bardzo pobożny. Poszedł do kościoła. Gdy wracał po mszy, kilku starszych chłopców zaprosiło go do zabawy w chowanego. Bawili się w nowo budowanym domu. Na wysokości drugiego piętra stała tam skrzynia do zaprawy murarskiej. Jeden z uczestników zabawy kazał mu się pod nią schować. Gdy to uczynił, wyrwali podtrzymujący kołek i skrzynia wraz z nim osunęła się w dół. Dlaczego to zrobili, nie umieli wyjaśnić.
Po śmierci brata ojciec ciężko zachorował. Obok najprzeróżniejszych leków lekarze zalecili mu dużo pracy i wysiłku fizycznego – tak opowiadała matka. Nigdy nie mówiła o tym, co przeżywała sama. Ojciec nie mógł znieść widoku dotychczasowego mieszkania i dlatego zamienił je na inne, wynajmując willę u górala nazwiskiem Jankowski.
Dom stał na przedmieściu Łęgi obok szosy wiodącej do Nowego Targu, w miejscu, w którym przecina ją potok Krośnica. Było tutaj znacznie ładniej niż na Zawodziu. Dom oddzielony był od miasteczka stawami i prywatnym parkiem państwa Dziewolskich. Po stronie przeciwnej szumiał bez przerwy stary młyn, niemający w swojej konstrukcji ani jednego gwoździa z metalu. Młyn był tak stary, że pamiętał czasy Napierskiego