Pewnego dnia pół świata popełni samobójstwo. Wszyscy, którzy zdadzą sobie sprawę z pustki i nędzy swojego bytowania. Wszyscy, którzy uświadomią sobie, że żyją ku własnemu cierpieniu a cudzej rozkoszy. Wszyscy, którzy zrozumieją, że byli stale nabierani. Wszyscy, którzy zajrzą w ciemne oko przyszłości i przerażą się, że nic nie widać. Ci, którzy żyją cudzą naiwnością, cudzym posłuszeństwem, zostaną nagle bez gruntu pod nogami. Masowe samobójstwo oszukiwanych pozbawi oszustów wszystkich przywilejów. Wiem, że myśl ta jest niechrześcijańska. Wiem. To obłęd. Ja nie popełnię samobójstwa. Ja nie boję się cierpienia. Znajduję w nim zadowolenie. I dumę. Ktoś może mnie nazwać masochistą, ale byłoby to błędem. Nie mam ochoty na samobiczowanie.
Paweł wrócił z wakacji. Boże, jak wyrósł! Jest opalony, zdrowy, silniejszy, niż był. Całkowicie obdarty. Buty rozleciały się, a zresztą i tak na nogi już mu nie wlezą. Trzeba chłopcu kupić nowe spodnie, koszule może nosić moje. Henryka robi mu na drutach sweter. Materiał, który sobie kupiła, leży w domu. Powiedziałem, żeby zaniosła go do krawcowej. Musimy się trochę ubrać, właśnie teraz, kiedy jeszcze dostajemy pensje. Zaniosłem aparat fotograficzny do komisu. Poszedł ze mną Kwapień, który jest dobrze ze sprzedawcą. Kwapień to mój były uczeń, teraz pracownik aparatu spółdzielni rzemiosł. Zna się na wszystkim. Jest pyzaty, gadatliwy i raczej uczynny. Aparat wyceniono na dwa pięćset, o półtora mniej, niż się spodziewałem. Pieniądze powinny być za kilka dni. Dwadzieścia pięć procent potrąci sobie sklep, a setkę trzeba będzie jeszcze dać w rękę sprzedawcy za to, że tak szybko załatwił, bo tych aparatów to leży tam cała góra.
Poszliśmy potem z Kwapieniem do „Staropolskiej” na lampkę wina. Chciałem, żeby mnie poinformował, jak najlepiej sprzedać znaczki pocztowe. Okazało się, że to cała historia. Można na wagę, jak leci, za grosze. Można na sztuki, ale trzeba najpierw płukać, suszyć, segregować. Też grosze. Lepiej płacą za serie. Ale nie wiem, czy się uzbierają serie. Jednym słowem, na znaczki nie ma co liczyć.
Bardzo dziwne napisy pojawiły się na klatce schodowej i w okolicach naszego domu.
– Miejscowy by tego nie zrobił – powiedział nasz dozorca, którego poprosiłem, by zmienił w kuchni stary kran (znowu wydatek). – Miejscowy by się bał, że go nakryją. To robi gość z zupełnie innej dzielnicy. Jak pan doktor myśli?
– Może tak, a może nie – odpowiedziałem.
– Ano, faktycznie, trafił pan doktor, jak to się mówi, w dziesiątkę: może być różnie. Ale po mojemu to robi obcy. U nas lokatory porządne. – Dozorca umocował kran i puścił wodę. – Proszę, można się moczyć. Ci panowie, co pan wiesz, też powiadają, że to jakiś obcy. Strasznie niespokojnie im się zrobiło, jak zobaczyli te wyrażenia. Mówią: tym razem wrogie siły całkiem nieznane. Hasła takie niezwyczajne – nie wiadomo, o co chodzi. Ale że przeciw – to się czuje. Kto jest za, nie musi po kryjomu mazać po ścianach, może śmiało iść na ulicę. Oni powiadają, że musi działać jakaś nowa organizacja.
– Naprawdę? – ucieszyłem się.
– Tak, panie doktorze. Kto wie, mówili, co się za tym kryje. A jak pan doktor uważa?
– Masoneria – odpowiedziałem, płacąc.
Dozorca chuchnął na pieniądz i zaśmiał się:
– Najważniejsze, że jest na ten kieliszek chleba. Ja sobie równiutko pociągam i mnie nic nie bierze – ani grypa, ani mason. I każdemu radzę.
Nieoczekiwanie odwiedził mnie dyrektor. Wpadł na kwadrans. Henryka zmusiła go, żeby wypił z nami kawę i pochrupał herbatniki. Przyszedł dowiedzieć się, czy wziąłem tamtą posadę (wiedział jaką!). Kiedy mu powiedziałem, że nie, zmienił się na twarzy.
– Ale dlaczego? – pytał. – Dlaczego nie?
– Nie mogę podporządkować się karze, której nie rozumiem. Podniosłem rękę, ponieważ pytano mnie o zdanie. Widocznie uważano, że w omawianej sprawie może być różnica zdań. Jeśli teraz przyszło im na myśl, że nie powinienem wyrażać swojej własnej opinii, to po diabła mnie o nią pytali. Jestem polonistą, a nie cyrkowcem – mówiłem coraz goręcej. – I uważam, że to my sami, godząc się na cyrk, działamy na własną szkodę.
– Z czego pan będzie żył? – spytał dyrektor, nie patrząc na mnie.
– Z tego – powiedziałem, wskazując na półki z książkami.
– Ma pan coś na książeczce?
– Niewiele. Ale mam książeczkę samochodową. Powinienem wygrać – powiedziałem. – Jeśli od wszystkich wymagamy dziś samookreślenia, to tym bardziej możemy żądać tego od Pana Boga.
Dyrektor dopił kawę.
– Pan wie dobrze – powiedział – że ja jestem starym ateistą. Na Pana Boga nie radzę liczyć.
– Liczę na porządek moralny, który wyznacza bieg dziejów.
– Nie zauważyłem żadnego takiego porządku – powiedział cierpko dyrektor. – Gdybym miał kierować się wskazaniami jakiejś księgi, to raczej Księgi dżungli.
– Myślałem, że pan dyrektor jest optymistą – odezwałem się z widocznym rozczarowaniem. – Pan zawsze wierzył w pracę społeczną.
– Panie kochany, społecznictwo to jest kwestia temperamentu, a nie wiary. A zresztą, ja już w nic nie wierzę. – Chwilę siedział milczący. – Pamięta pan tę małą Irkę, taką jasnowłosą?
– Pamiętam. – Omal nie dodałem: lubiłem słuchać jej dźwięcznego głosu, lubiłem się na nią gapić.
– Wyjeżdżają. Ojca rozrobili hunwejbini.
Wiedziałem, że to się tak skończy. Jej ojciec był nazbyt zasadniczy.
Przy drzwiach dyrektor sobie coś przypomniał:
– A Dłubak awansował! Odszedł na dyrektora.
– A więc jest jakaś logika w tym, co się dzieje – powiedziałem. – O, panie dyrektorze, nie podoba mi się pańska rezygnacja. Trzeba czerpać otuchę z historii. Czy wie pan, jaki okres dziejów nowoczesnych uważam za najbardziej krzepiący? Denazyfikację w Niemczech. Nie trwała długo, ale sam fakt jest wystarczająco wymowny, by pokolenia się nad tym zastanowiły. Po każdym szaleństwie musi nastąpić denazyfikacja. To nieuchronne.
Dyrektor pokiwał smętnie głową.
– Pan za dużo rozmyśla. Niech się pan zainteresuje swoją posadą, panie doktorze, odpowiada pan nie tylko za siebie.
Kiedy wyszedł, stałem przez chwilę w mrocznym przedpokoju i myślałem z niesmakiem, że gadałem bzdury po to, żeby pocieszyć jego i siebie. I że mi się to nie udało.
O szarej godzinie Paweł poszedł do „Iluzjonu” na film z braćmi Marks. Zostaliśmy z Henryką we dwoje, ja czytałem Objawienie świętego Jana, a Henryka wykańczała rękaw Pawłowego swetra. Chciałem zapalić lampkę, ale moja żona, która ma wzrok jak żbik, powiedziała, że nie trzeba. „Blisko jest czas” – przeczytałem w Objawieniu i postanowiłem zapisać sobie to sformułowanie. Wyciągnąłem z biurka szufladę, żeby wśród tego całego bałaganu dogrzebać się ołówka, kiedy nareszcie go znalazłem, dobiegło mych uszu mamrotanie Henryki. Spojrzałem, Henryka pruła rękaw, dzisiaj już po raz trzeci. Spytałem:
– Znowu prujesz?
– Mylą mi się oczka.
– Może zapalić lampę?
– Nie,