Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Maria Dąbrowska
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-660-7613-6
Скачать книгу
– Nie można się z dzieckiem tak bawić – dodała z żalem.

      – Zląkł się o nas – śmiał się Bogumił. – Myślał, że nas wilki porwały!

      Piotruś śmiał się już też i aby pokryć zawstydzenie zaczął wyprawiać różnego rodzaju skoki. Prędko się jednak zmęczył i zapytał, czy jeszcze daleko do domu.

      – A czy ciebie nóżki bolą, syneczku? Co to dziecko tak jakoś dzisiaj grymasi? Może chcesz do tatusia na rękę?

      – Co? Młody człowiek, co już ze mną na koniu jeździ, ma iść na rękę? – oburzał się żartami Bogumił. – Ale chodź, chodź. Tatuś się zabawi w twojego konia.

      Piotruś jednak opierał się, mówiąc: – Nie. Ja sam – pójdę – po śniegu.

      I tak jakoś już o zmierzchu doszli do domu.

      W nocy Piotruś spał niespokojnie, a ręce i głowa jego były mocno gorące. Nad ranem zaczął się rzucać nieprzytomnie i po całym folwarku rozeszła się wiadomość, że Piotruś państwa Niechciców zachorował.

      – Niech się pani nie trwoży – mówiły panny Krępskie, które nadbiegły z pomocą. – U małych dzieci taka wysoka gorączka może nic złego nie znaczyć. Dzieci bardzo łatwo dostają dużej gorączki. Ile myśmy już takich wyleczyły.

      Pani Barbara patrzyła zamglonymi oczami i mówiła:

      – Ja się nie boję. Ja nie mam złego przeczucia. Matka miałaby przecież przeczucie. Ja wiem, że jemu nic nie będzie.

      Piotruś bredził i dyszał, a chwilami szukał z trwożną namiętnością ręki matki i pytał: – Mamusia jest? Jest?

      – Jest, kochaneczku, jest przy tobie – odpowiadali oboje.

      Po południu przyjechał doktór z Mławy, a wkrótce potem felczer z Borku. Nad wieczorem przybyła pani Ładzina. Krzątano się na palcach, dźwięczały bańki i buteleczki, pluskała woda na kompresy, chrobotał lód, od czasu do czasu doktór szorstko i głośno wydawał jakieś zarządzenia.

      Chłopiec stał się pośród tych zabiegów jak gdyby przytomniejszy, około dziesiątej wieczorem rozejrzał się i rzekł: – Tatuś! – a głos jego rozległ się donośnie i natarczywie śród przyciszonego napięcia, w jakim się wszyscy znajdowali.

      – Co, syneczku?

      – Tatuś – powtórzył chłopiec nagląco – graj!

      – Lepiej mu. Chce, żeby ojciec zagrał – rzekł ktoś z obecnych.

      – Skrzypce – zaraz, gdzie skrzypce? – I Bogumił rzucił się biec po nie jak po deskę ratunku. Pani Barbara wyszła za nim, chwyciła go za rękę.

      – Nie odchodź – błagała – nie odchodź. Słuchaj! On nigdy nie chorował! On przecież nigdy nie chorował – wybuchnęła zrozpaczonym szeptem, jakby dopiero to wydało jej się złowróżbną okolicznością.

      Usłyszeli, że ktoś powiedział: – Jemu już i skrzypce nie pomogą.

      – Na co tu tyle ludzi? – zlękła się pani Barbara.

      Wrócili do dziecka, które znów straciło przytomność. Podwojono starania. Doktór i jedna z panien Krępskich zostali na całą noc, a w kuchni czuwali Bylisia, Ludwiczka i gotowy na każde skinienie Nebelski.

      Nad ranem Piotruś skonał. Ucichło krzątanie się. Zemdloną panią Barbarę nacierano wodą lawendową i trzeźwiono solami. Bogumił wyszedł do sieni. Wśród nocnej bieganiny ktoś otworzył drzwi na dwór. Wiało przez nie mrozem i widać było siny od cieniów uchodzącej nocy śnieg, a nad śniegiem za czarnymi drzewami czerwone pasmo zorzy. Bogumił po omacku szukał czegoś na ścianie.

      11

      Pani Barbara nie wiedziała, jak się odbył pogrzeb Piotrusia. Cztery dni i cztery noce przeleżała w nerwowej gorączce, bredząc i płacząc na przemian, nie przyjmując prawie pokarmu, nie poznając, czy też nie chcąc poznać nikogo z tych, co się nad nią schylali i starali się przywieść ją do jakiego takiego opamiętania. Nie wiedziała też, co się działo przez ten czas z Bogumiłem. W czworakach tylko, u Nebelskich i we dworze opowiadano sobie, jak on po śmierci dziecka wybiegł do ogrodu ze swoją strzelbą myśliwską, jak ją oparł o drzewo, usiłując nacisnąć cyngiel i jak, nim to się stało – omdlał i upadł razem z bronią na ziemię. Widziały to Bylisia i Ludwiczka, które za nim wybiegły, a potem opowiadały o tym raz tak, a drugi raz inaczej. Opowiadały między innymi, że Ludwiczka poszła wtedy wołać pomocy, gdyż same nie mogły leżącego podźwignąć. Bylisia została, lecz strach ją zdjął przed panem leżącym w śniegu – pobiegła więc też ku wsi i wołała po drodze: – Pan się zabił – i przysięgała, że fuzja wystrzeliła, kiedy pan upadł. Ale nim ludzie się zeszli, Bogumił sam już oprzytomniał, wstał, wrócił do domu, a położywszy się na ławie, zasnął i spał koło dziesięciu godzin. Wstawszy, był już spokojny i zajmował się na równi ze wszystkimi pogrzebem oraz wysyłaniem wiadomości rodzinie. Na pogrzeb nikt nie zdążył przyjechać, byli tylko Ładowie i cała Krępa, lecz zaraz po pogrzebie przybyła Teresa Kociełłowa. Pani Barbara nie gorączkowała już wtedy, lecz nie wstawała z łóżka. Leżała na wznak wpatrzona bezmyślnie w sufit, marszcząc od czasu do czasu czoło i powtarzając szeptem: – Dlaczego? – Gdy Bogumił się do niej zbliżał, odwracała głowę z niechęcią, gdy ujrzała panią Teresę, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, jakby widok tej nowej żyjącej twarzy uprzytomnił jej tylko niepowrotne zniknięcie tamtej, co już była pod ziemią.

      Teresa Kociełłowa z szorstką tkliwością wzięła siostrę w objęcia i trzymała ją przyciśniętą do siebie, aż póki płacz nie ucichł. Nie próbowała jej pocieszyć. Kazała ją zostawić w spokoju, a sama zajęła się domem i Bogumiłem, który chodził zaniedbany i nieogolony, a najczęściej, wróciwszy od gospodarstwa, siadał w ciemnym pokoju, paląc fajkę, aż póki nie wypadła mu z ust, gdy zaczął drzemać. Teresa próbowała mu towarzyszyć. Pierwszego dnia czuł się tym skrępowany, ale następnego dał się wciągnąć w rozmowę i widać było, że mu to ulgę przynosi.

      Trzeciego czy czwartego dnia Teresa zapytała go, czy to prawda, co mówią, że godził na swoje życie.

      Bogumił zmieszał się i skrył twarz w dłoniach.

      – Czy to kto widział? – zląkł się, a potem zaczął prosić:

      – Tereso, niech Teresa[125] nigdy tego Basi nie powie. Nigdy. I niech uczyni tak, żeby jej o tym nikt nigdy nie powiedział.

      – Jakże ja to mogę uczynić? – westchnęła apatycznie. – Co mogłam, to zrobiłam. Zapowiedziałam wszystkim, żeby milczeli. Ale taka rzecz nie może się już nigdy w żadnym wypadku z tobą powtórzyć. Bardzo mnie zawiodłeś, Bogumile.

      Bogumił nie zdziwił się tym słowom. Był nawet jakby w swym smutku uszczęśliwiony, że mu czyniła taką wymówkę i że mógł się przed nią tłumaczyć.

      – To było tak – mówił – jakbym nie ja sam, ale ktoś drugi we mnie chciał to uczynić. Duszy mojej, czy tam sumienia mojego wtedy we mnie nie było. Dusza mi wyszła ze mnie za tym chłopyszkiem. To tylko ze mnie zostało, co skowyczało z bólu, a myśli brzęczały tylko, żeby z tym prędzej skończyć. Jam ani myślał – dodał schrypniętym głosem i odchrząknął. – Jam ani myślał, że potrafię tak cierpieć. Tylem przeszedł, a tak mi jest, jakbym był pierwszy raz ugodzony, jakbym jeszcze dotychczas nie znał, co to jest boleść.

      Teresa roześmiała się wewnątrz siebie półgłosem:

      – O – rzekła – człowiekowi często się zdaje, że już się skończył, że się w nim nic więcej nie pomieści. Ale pomieszczą się w nim jeszcze