Raz w lecie nie udało się namówić wuja Klemensa, by na noc został w domu. Dostał napadu ostrego szaleństwa, rozbił okno, pokaleczył się i musiano go związać. Na panią Barbarę zrobiło to straszne wrażenie, płakała tak, że Bogumił się przeląkł i prosił, by nie zwracała na obłąkanego biedaka tyle uwagi i nie poświęcała mu tyle czasu.
– Moje dziecko – nalegał serdecznie – moje kochane dziecko. Nie na to przecież wyszłaś za mąż, żeby pielęgnować szaleńca. Trudno, trzeba go zostawić więcej na Boskiej opiece. Nasza mu i tak już wiele nie może pomóc.
Po tych słowach pani Barbara zaraz poczuła się rzeczywiście skrzywdzona przez los i odrzekła z godnością:
– Cóż robić, muszę wypełniać obowiązki, na jakie zostałam skaza… które tutaj zastałam – poprawiła się.
Od tego czasu pani Barbara to postanawiała sobie, że skoro ma być ofiarą, będzie nią w całej pełni i wszystkie swe siły, całe życie poświęci wujowi Klemensowi, to buntowała się, że w istocie nie na to wyszła za mąż, by pielęgnować obcego sobie bądź co bądź, nieprzytomnego człowieka.
Gdy jednak wpadła z tego powodu w cichą rozpacz, nagle sprawa zaczynała jej się przedstawiać inaczej. Przypominała sobie, że wuj Klemens jest powstańcem, człowiekiem, który walczył za wolność – i opiekowanie się nim było nie ofiarą ani stratą ostatnich lat młodości, ale zaszczytem, honorem, który ją wywyższał ponad inne zamożniejsze i weselej żyjące kobiety.
Zaczynała się wtedy czuć szczęśliwą i siedząc w pokoju wuja z jakimś szyciem, śpiewała razem z nim: „Gdy tańcuję zwinna, żywa…” Miała przy tym uczucie, że jest słuchana i oglądana przez tysiące nieznanych ludzi, którzy lubują się tym widokiem i pochwalają jej słuszne postępowanie.
Tak jednak czy inaczej myślała, od jednego nie mogła się teraz, po zaszłym z wujem Klemensem wypadku, uwolnić, to od strachu, od niepokoju o niego. Bogumił nie poznawał jej pod tym względem. Dawniej, o ile była przy wuju, to była, ale gdy zeszedł jej z oczu, to się spokojnie zajmowała czym innym; teraz nie mogła sobie dać rady, jeżeli nie wiedziała przez chwilę, gdzie on jest, co robi, jak się miewa. Odbiegała do niego od stołu, gdyż wuj Klemens na własne życzenie, jako ukrywający się, jadał u siebie; w nocy, usłyszawszy kroki, zrywała się w przekonaniu, że to nie stróż, lecz wuj Klemens wybiegł na dwór i chodzi pod oknami – a w ciągu dnia bez ustanku, jeśli sama tam być nie mogła, posyłała do jego pokoju Bylisię nakazując: – Idź no, zajrzyj, czy starszemu panu co się nie stało!
Bogumił dziwił się z początku tej wzmożonej wrażliwości uczuć w stosunku do wuja Klemensa, ale niebawem zauważył, że pani Barbara i o niego teraz czasem zaczynała się bać. Gdy wracał do domu nieco później, niż należało, witała go słowami: – Jezus, Maria, myślałam, że co się stało. – I czego też dotąd nie bywało, niepokoiła się nawet o matkę i o siostrę i gdy jakiś czas nie pisały, drżała o ich życie i zdrowie. Jakby napad szaleństwa, któremu uległ wuj Klemens, wzniecił w niej czy też pobudził do życia wrodzony może brak zaufania do otaczającej ją rzeczywistości, podał w wątpliwość bezpieczeństwo przebywania na świecie.
Strach o wuja Klemensa zmuszał ją na przekór prośbom Bogumiła i własnym nieraz postanowieniom do jeszcze częstszego niż dawniej przebywania z chorym, chociaż obcowanie z nim przynosiło coraz to nowe udręki. Bo pani Barbarze zdawało się teraz ciągle, że zaczyna być w ciąży i nawet kiedy była jak najczulej usposobiona do starego powstańca, to bała się, że on ją nagle jakim wybrykiem przestraszy albo że widok tej poszwankowanej na umyśle ludzkiej istoty wpłynie w jakiś sposób ujemnie na przyszłe dziecko.
Czasem wyśmiewała po cichu samą siebie za te myśli, tłumacząc sobie, że przecież w cechy duchowe niepodobna się zapatrzyć – ale gdy się już nieco uspokoiła, przychodziło jej na myśl coś gorszego, że nie z zapatrzenia, a z dziedziczności jej dzieci mogą być głupie. Małoż to się nasłuchała od studiujących przyrodę braci albo w rozmowach towarzyskich z ich kolegami o teoriach dziedziczności? A jak się okazuje, rodzina jej będzie z obu stron obciążona skłonnością do chorób umysłowych. Wszak śród Ostrzeńskich był też wariat, niejaki Jacuś. Pani Barbara pamiętała go dobrze, bo żył na łaskawym chlebie u radcy Joachima. Siedział zawsze na szarym końcu wielkiego gościnnego stołu w Piekarach i bał się, że go legumina nie dojdzie. Tak że już przy zupie zaczynał lamentować powtarzając: „A dla Jacusia leguminy nie ma”. Oni, młodzi, robili sobie wtedy z tego lamentu żarty i tym niefortunnym zdaniem posługiwali się w swych rozmowach jak dowcipną, wieloznaczną cytatą, lecz teraz miało ono tylko jedno znaczenie i brzmiało w jej wnętrzu jak zła wróżba, że jej dzieci – mogą być idiotami.
Jednak była jeszcze nadto młoda, aby miała dać się znękać tego rodzaju strachami. Znajdowała na nie ratunek, i to nie w rzeczach, które by pozostawały w jakimś z nimi związku, ale w całkiem pobocznych, które jednak zawierały w sobie nieoczekiwaną pociechę. I tak na przykład, gdy bardzo bała się pozostawać sam na sam z obłąkanym, a odejść nie mogła, bo znów bała się go też zostawić samego, przyszło jej raz do głowy, żeby z nim pójść posiedzieć do ogrodowej. Ogrodowy stolarz nazywał się Nebelski[74], żonie jego puchły nogi, tak że niewiele mogła chodzić i nawet latem całe tygodnie siedziała nieruchomo, to przędąc len swój lub cudzy, to zeszywając z kolorowych, obrzucanych włóczką gałganków serwety i dywaniki. Umiała też robić koronki na klockach[75], którego to przemysłu nauczyły ją panny ze dworu. Pani Barbara zaczęła więc do niej przychodzić i uczyć się roboty owych koronek.
Nebelscy zajmowali dosyć dużą schludną izbę z podłogą i dwoma okienkami. Ich córka krzątała się po izbie, wuj Klemens palił fajkę albo nucił swoje wieczne: „Gdy tańcuję zwinna, żywa…” – a pani Barbara pomagała ogrodowej w robocie. I natychmiast jej myśli o dziedziczności albo strach przed zapatrzeniem, czy też lęk, by wuj Klemens nie dostał ataku szału, znikały, przemijały bez śladu, jakby możność przebywania z nim śród ludzi zapewniała jej bezpieczeństwo nie tylko na teraz, lecz i na przyszłość. Nebelska opowiadała pani Barbarze w czasie tych jej odwiedzin o ich pochodzeniu. Trudno jej było ścierpieć, by ktokolwiek znajomy z nimi nie został wtajemniczony dokładnie w to, że byli szlachtą, że kiedyś posiadali majątek. I gdyby nie źli krewni, co ich wyrzucili z ojcowizny, nie potrzebowaliby dzisiaj siać pietruszki na cudzym, ale spaliby w puchu a jedli na porcelanie. Czasem wpadał od roboty Nebelski, wołał: – Gdzie piłka od gałęzi? – a potem, zatrzymawszy się na chwilę, potwierdzał słowa żony. Wyciągał nawet i pokazywał swoje dowody szlachectwa, które zawsze przy sobie nosił. Brał jednak tę sprawę z dobrej strony i chełpił się, że chociaż tak podupadł, to jako szlachcic i tak wszędzie jest pierwszy, gdyż wszystko, do czego się zabierze, umie lepiej zrobić niż drudzy. Był pięknym mężczyzną i odbijał wyglądem od wszystkich folwarcznych ludzi w Krępie. Miał wąską twarz, głęboko osadzone błękitne oczy z dużymi przeźroczystymi powiekami, nosił bujne jasne wąsy i niewielką jasną brodę, obciętą w klin. Pani Barbarze przypominał portrety holenderskich mistrzów, których kopie i fotografie widywała w Warszawie. Nebelski rozumiał się na tym, że nie wygląda jak prostak, cenił to w sobie, nosił się z tym, jakby to był widoczny dla wszystkich jego herb. Nieraz mówił: – A choć ja szkół nie znałem, to żebym nawet gnój rozrzucał po polu, każdy pozna po mnie, żem pan. A po czym pozna? Po szyku.
I mrużąc oko w stronę pani Barbary, dodawał:
– Pani to rozumie, bo pani sama jest z panów.
Pani Barbara czerwieniła się i pomijała to milczeniem. Za nic w świecie nie mówiłaby z tymi ludźmi o