Po prostu jestem strasznie mały. Za to w drodze od lekarki mama kupiła mi loda na patyku.
Gorzej, że od tamtej pory jeszcze bardziej zmuszała mnie do jedzenia, co było okropne. Ile razy siedziałem przy stole na przykład dwie godziny nad zimnym mielonym z ziemniakami, masło, którym te ziemniaki były polane, stygło i krzepło, a ja wiedziałem, że nie wcisnę już w siebie ani kęsa.
Wtedy brat czasem mnie ratował, być może właśnie to była ta więź między rodzeństwem. Po prostu wchodził do kuchni, naraz wsadzał sobie coś do buzi i wychodził. Odstawiałem talerz do zlewu i gdy wychodziłem z kuchni, mama wołała z dużego pokoju, czy zjadłem, chociaż wiedziała, że jakbym nie zjadł, tobym nie wstał, skoro mi zakazała.
Czasami wyrzucałem przez okno. Ale potem już się bałem. Raz kawałek mięsa spadł na parapet sąsiadów z dołu.
Jeśli o mnie chodzi, tata pomału się poddaje. Jesienią, kiedy rano zaczęło się robić zimno i nie chciałem wychodzić na dwór, marudziłem, a mama coraz bardziej trzymała moją stronę, tata w końcu po prostu machnął ręką i poszli z bratem sami.
Tylko im częściej zostawałem w domu z mamą, tym mniej tata mnie zauważał. Kiedy całkiem przestałem chodzić na treningi, cały czas byłem z mamą, całe popołudnia na przykład gotowaliśmy kolację i naprawdę mi się to podobało, już wtedy nauczyłem się robić knedliki z jajkiem1, oczywiście pod nadzorem, żebym nie zwalił na siebie patelni z gorącym olejem.
Miałem mały taborecik, żebym wszędzie dosięgnął.
Albo suszyliśmy zioła. Mama nauczyła mnie rozpoznawać kwiatki. Już umiem. Zacząłem też wtedy rysować i mama odniosła wrażenie, że jestem strasznie megadobry, więc zacząłem chodzić na kółko plastyczne, co podoba mi się dużo bardziej niż bieganie, ale z drugiej strony trochę mi nie pasuje, że nie mogę rysować tego, co bym chciał, czyli głównie jakichś motywów przyrodniczych, bo nauczycielka, która ma strasznie mocne okulary minusy, i ma za nimi tylko małe szparki zamiast oczu, zmusza, żebym rysował, co nam zadała. Potem siedzę i bazgrzę ot tak, a ona skarży się mamie. Mama robi mi wyrzuty.
Ale przy tacie w ogóle się o tym nie rozmawia. Rozmawia się albo o sukcesach brata, albo o naszych szkolnych sprawach. Poza tym właściwie o niczym. Tata o wiele więcej rozmawia z bratem niż z mamą. Ze mną ledwo co, umyj ręce, już kolacja, gdzie masz sweter, jak w szkole, uczysz się? I tak dalej. Zachowujemy się wobec siebie jak obcy, ale uprzejmi ludzie. Już nawet nie jest mi przykro, bo się cieszę, że nie muszę biegać. Poza tym mam mamę i rysowanie, mama kupuje mi też rybki. Całe dnie na nie patrzę, są przezroczyste i błyszczące.
Za to z bratem nie zachowujemy się w stosunku do siebie zbyt uprzejmie. Ciągle jestem tak samo słaby i taka sama panienka, i zdarza mi się w nocy posikać, kiedy przyśni mi się coś strasznego.
Brat robi mi za to najgorsze rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Okropnie się wstydzę, a on wyciąga to przy wszystkich, raz nawet jak przyszedł do mnie kolega z klasy z lekcjami. Robi sobie ze mnie jaja, staram się nie reagować, z nadzieją, że mu się znudzi, ale potem nie wytrzymuję, on ma mnie gdzieś, ja płaczę, a biedak kolega z klasy chce jak najszybciej wiać, żenada, a potem i tak rozgaduje to po klasie.
Jedyne, co mogę, to powiedzieć mamie, ale też się wstydzę, więc odpuszczam i chowam w sobie całą tę nienawiść do brata.
Mam z nim więcej takich przejść. Gdzieś w okolicach stycznia, kiedy mam osiem lat, przechodzimy z bratem obok siebie jak osoby, które przypadkiem mieszkają w jednym pokoju, ale przy rodzicach udajemy, że wszystko w porządku. Brat odprowadza mnie do szkoły, żeby mama nie musiała. Polega to na tym, że rozdzielamy się na pierwszym skrzyżowaniu i popołudniu schodzimy się na tym samym skrzyżowaniu.
Kawałek do naszej ulicy idziemy wprawdzie razem, ale nie za blisko, żeby nikt nie pomyślał, że mamy ze sobą coś wspólnego.
W lutym kupujemy do świetlicy chomika. Mamy dyżury, kto w który dzień się nim zajmuje. Biorę dyżury też za innych. Czyszczę mu legowisko, bawię się z nim, z książek, samych Robinsonów Crusoe, które leżą we wspólnej biblioteczce, buduję mu labirynty. Nie wiem, dlaczego nie mamy w domu żadnego zwierzątka. Znaczy się lądowego. Ale kiedy mówię o tym mamie, puka się w czoło. Fu, mysz, mówi. Też mam ochotę postukać się w głowę, chomik to nie mysz.
Jest środa dziewiętnastego marca. Na dworze leżą resztki śniegu, białe plamy na brązowej ziemi. Najbrzydszy okres między zimą a wiosną.
Dzisiaj Veronika ma dyżur z chomikiem i nie chce, żebym został, patrzy na mnie jak gęś, żebym spadał, to nie jest tylko twój chomik, dzisiaj ja mam dyżur, no to idę.
W szatni jest jeszcze Robert i Kája, zakładam buty, dobrze, że mam na rzepy, myślę sobie, inaczej by mi uciekli, ale potem będę tego bardzo żałował.
Wybiegamy na ulicę i tam Kája wpada na jakiegoś typa z ósmej klasy, który stoi z grupką innych, prawie że dorosłych, od razu łapią Káję, przeproś, Kája przeprasza, jeszcze trochę mu przygadują i puszczają, Kája do nas podchodzi i krzyczy do nich wy kutasy zasrane i wszyscy trzej w nogi, a oni za nami. Kája ciągle do nich krzyczy i wszyscy trzej biegniemy, teraz przydają mi się dawne treningi, bo nie jestem na końcu, na końcu jest Robert, który jest trochę gruby, biegnę i widzę plecy Kái, on też biegnie, chyba już nie starcza mu tchu na wyzwiska, więc nic nie krzyczy i biegniemy.
Kája wbiega na ulicę, ja biegnę za nim, jeszcze się obracam, słyszę, jak Robert piszczy, któryś go chyba złapał, a kiedy z powrotem się odwracam, potykam się i potem słyszę tylko strasznie głośne trąbienie i jakieś odgłosy aut, nic nie jest w zwolnionym tempie jak na filmach, nie wiem, co będzie, nie przebiega mi przed oczami całe życie, przeciwnie, wszystko dzieje się tak szybko, że w ogóle nic nie mogę zrobić, wiem tylko, że jestem w dupie, a potem nie wiem już nic, nawet nie wiem, jak upadam na ziemię ani że tydzień po tym dzieciom w szkole ucieka chomik.
Na lekcji fizyki do drzwi puka Horáčková. Oczami daje mamie znać, że w pokoju nauczycielskim czekają na nią złe wieści. Uczniowie nadstawiają uszu. Wychodzi z klasy i robi jej się niedobrze ze strachu, co się stało i komu. I tak wie, że Kubíkowi. W końcu zaczyna biec, cicho biegnie szkolnym korytarzem, żeby tylko nie dzieciom, żeby Michalowi. Od razu do szpitala, podwozi ją zastępca dyrektora. Kiedy w szpitalu dowiaduje się dokładnie, co się stało, zaczyna płakać, ale i tak trochę z ulgą, wszystko jedno – ważne, że jej chłopczyk żyje.
Budzę się w szpitalu. Wkoło jest biało, nie za bardzo mogę ruszać głową, więc widzę tylko biały sufit. Próbuję ruszyć głową, boli. Nade mną stoi mama i płacze. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy z radości, czy z innego powodu. Kiedy powoli się rozbudzam, czuję, że straszliwie boli mnie prawa noga. Chcę coś powiedzieć i nie mogę, mam okropnie sucho w buzi.
Zaczynam płakać, noga naprawdę straszliwie boli. Trochę się kręcę na łóżku, ale zaczyna mnie wtedy boleć więcej rzeczy. Przychodzi pielęgniarka i wbija mi coś w rękę.
Znowu się budzę. Jest dużo lepiej. Nie ma mamy. Obok mnie na łóżku ktoś leży. Jestem w trzyosobowej sali szpitalnej.
Mama przychodzi po chwili. Ma kawę w kubeczku. Bardzo ładnie pachnie.
Skarżę się na nogę, a ona znowu zaczyna płakać.
Nie mam nogi. Boli mnie noga, której nie mam.
Mam szczęście, ponoć mogłem umrzeć.