— Bo jest jedna okoliczność, której ani matka, ani nikt się nie domyśla, a którą panu szczerze wyznam. Oto ja tę dziewczynę w swoim czasie zbałamuciłem.
A Groński zatrzymał się nagle, spojrzał na Krzyckiego i zawołał:
— Masz tobie!
I ponieważ sam nie brał takich rzeczy lekko, a prócz tego poprzednie opowiadanie Krzyckiego wzbudziło w nim dla tej Hanki sympatię, więc zmarszczył brwi i zapytał:
— Bójże się Boga! Dziecko zbałamuciłeś? Co nazywasz swoim czasem?
Lecz Krzycki odpowiedział dość spokojnie:
— Nie zatrzymujmy się, bo pies za daleko odleci — i tu wskazał na biegnącego przed nimi białego wyżła. — Dziecka nie zbałamuciłem, bo ona miała wtedy szesnaście lat; stało się to przed siedmiu, gdy byłem jeszcze studentem i przyjechałem na wakacje do Jastrzębia.
— Czy były jakie następstwa?
— O ile wiem, to nie. Rozumie pan, że przyjechawszy następnych wakacji i nie zastawszy już ani jej, ani Skibów, nie śmiałem dopytywać, bo na złodzieju czapka gore. Ale dziś zapytałem mimochodem karbowego, czy Skibowie nie dlatego wypadkiem wyemigrowali, że dziewczynie zdarzyła się przygoda. Powiedział mi że nie.
— To tym lepiej i dla niej, i dla ciebie.
— Z pewnością, że lepiej, gdyż inaczej rzecz byłaby się wydała i doszła do uszu matki.
— I w takim razie ty miałbyś przykrości?
W głosie Grońskiego brzmiała ironia, ale Krzycki, zajęty własnymi myślami nie zauważył jej wcale i rzekł:
— W takim razie miałbym przykrości, bo matka jest w tych rzeczach ogromnie surowa. Toteż dziś, przy większym zastanowieniu, jestem jak wilk, który nigdy nie robi szkody w tej okolicy, w której ma gniazdo. Wówczas byłem głupszy i mniej ostrożny.
— Niechże cię licho porwie! zawołał Groński.
Bo co?
— Nic. Mów dalej.
— Ja niewiele więcej mam do powiedzenia. Wracając jednak do zapisu, to pojmuje pan, dlaczego nie mogłem go przyjąć?
— Może i pojmuję, ale „wymień mi swoje wyśmienite powody" — jak mówi Szekspir.
— Gdyż zbałamucić dziewczynę, to się na wsi zdarza, ale zbałamuciwszy ją zabrać to, co było dla niej przeznaczone tego byłoby nadto. A może ona tam gdzie w Ameryce biedę klepie?
Wszystko jest możliwe odpowiedział Groński.
— Więc gdyby ogłoszenia, które porobię, nie doszły do jej wiadomości, to w takim razie ja używałbym jej pieniędzy, podczas gdy ona marłaby z głodu. Nie! Wszystko ma swoje granice. Ja nie jestem jakiś nadzwyczajny skrupulat, ale są rzeczy, których bym po prostu nie mógł zrobić.
— Powiedz mi — ale tak szczerze — czy ty masz do niej jaki sentyment?
— Powiem otwarcie, żem zupełnie o niej zapomniał. Teraz mi się przypomniała i oczywiście nie mogę mieć do niej żadnej niechęci. Nawet owszem!... Tego rodzaju wspomnienia nie mogą być przecie przykre, chyba że się łączy z nimi jaka zgryzota... Ale myśmy byli prawie dziećmi — a zbliżył nas czysty wypadek.
— To pozwól sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Gdyby nieboszczyk Żarnowski zapisał był jej całe Rzęślewo i wszystkie kapitały, a w razie jeśli ona się przez dwa lata nie zgłosi — tobie, czy odrzuciłbyś taki zapis?
— Nie mogę odpowiadać na pytania, nad którymi się nie zastanawiałem. Nie chciałbym się przedstawić panu ani lepszym, ani gorszym niż jestem. To jednak pewna, że ogłoszenia bym porobił i robiłbym je przez całe dwa lata. Zresztą, co panu zależy na mojej odpowiedzi?
I nagle przerwał, albowiem od strony pobliskiego brzeźniaka doszedł ich jakiś dziwny głos, podobny jakby do chrapania, a jednocześnie nad wierzchołkami brzózek i liwiny ukazał się na tle zorzy spory szary ptak, lecący w prostej linii ku zaroślom po drugiej stronie łąki.
— Słonki! — zawołał Krzycki. I skoczył naprzód.
A Groński, podążając za nim, myślał:
„Ten nie czytał zapewne Nietzschego, a jednak w jego żyłach płynie razem z krwią jakieś szlacheckie nadczłowieczeństwo. Gdyby mu ktoś uwiódł jego siostrę, strzeliłby mu w łeb jak psu, ale ponieważ chodzi o wiejską dziewczynę, więc ani się zatroska".
Po czym ustawili się obaj na skraju brzeźniaka. Czas jakiś trwała zupełna cisza, po czym dziwny głos rozległ się powtórnie nad ich głowami i ukazała się druga słonka. Groński strzelił i chybił; Krzycki poprawił — i widać było, jak zniżonym lotem zapadała w dalsze zarośla. Biały pies zamajaczył przez chwilę w mroku krzaków i niebawem wrócił niosąc zabitego ptaka w pysku.
— Była już postrzelona — ozwał się Krzycki — to pan zabił. A Groński odpowiedział:
— Uprzejmy z ciebie gospodarz.
I znów zapadła cisza, której nie mącił nawet i szelest liści, gdyż nie było żadnego powiewu. Lecz po niejakim czasie zachrapały nad ich głowami naraz dwie słonki, jedna tuż za drugą, do których Groński nie mógł strzelać, lecz które Krzycki zrzucił dwójką bardzo czysto. Wreszcie zlitowała się jakaś desperatka i nad Grońskim, albowiem przeciągnęła nad nim tak wygodnie, jakby mu chciała usunąć wszelkie trudności. Sam on zawstydził się prawie tej radości, jaką odczuł, gdy po strzale usłyszał uderzenie ptaka o ziemię i zgodnie ze swym nałogiem rozmyślania o każdym objawie, doszedł do wniosku, że jest to dziedzictwo z czasów niezmiernie pierwotnych, w których zręczność myśliwska stanowiła o bycie człowieka i jego rodziny. Ale dzięki tym wywodom nie strzelił wcale jeszcze do jednej sztuki, która przeciągnęła bliżej skraju zarośli — i na której ciąg zakończył się widocznie, gdyż przez dłuższy czas oczekiwali na próżno. Tymczasem ściemniło się zupełnie — i po chwili ze zmroku wynurzył się biały wyżeł, a za nim Krzycki.
— Przyszliśmy za późno — rzekł — ale to nic. W każdym razie są cztery sztuki dla czterech pań. Jutro postaramy się o więcej.
— To była tylko mała przerwa w twoich wyznaniach — odpowiedział Groński, przewieszając strzelbę przez ramię.
— W wyznaniach? — zapytał Krzycki. — Aha! — tak...
— Mówiłeś, że was zbliżył czysty wypadek...
— Rzeczywiście tak było. Ale teraz muszę iść naprzód, a pan niech idzie w ślad za mną, bo tu miejscami mokro. Tędy dojdziemy do mostu, a przy moście będzie droga.
Jakoż dopiero, gdy znaleźli się na drodze, począł opowiadać:
— Zaczęło się i skończyło wszystko we młynie, który już wówczas służył na skład siana — a trwało nie dłużej nad dwa tygodnie. Było tak: poszedłem niegdyś ze strzelbą na wychodnego, na kozła, bo tu często wychodzą kozy wieczorami z zagajnika nad strugę. Chmurzyło się tego dnia mocno, ale że od strony zachodniej było pogodnie, myślałem, że przejdzie. Zasiadłem o kilkaset, a nawet i więcej kroków od młyna, bo bliżej leżało płótno na łące, którego mogły się kozy strachać — i w jakieś pół godziny później kozła rzeczywiście zabiłem. Ale tymczasem poczęło padać i wnet zrobiła się taka ulewa, jakiej w Jastrzębiu nie pamiętam. Porwałem mojego kozła za zadnie nogi i począłem machać co sił do młyna. Po drodze spostrzegłem, że płótno ktoś zabrał. Wpadam tedy do młyna i zakopuję się po uszy w siano, aż tu słyszę: