Kiedy Oryński skończył, rozmówca długo mu się przyglądał, jakby starał się ocenić stopień zaawansowania jego choroby psychicznej.
– Zupełnie was pogięło? – spytał. – Wetknęliście do laptopa pena znalezionego pod schodami? Tylko dlatego, że ktoś was tam skierował?
– Ktoś, kto ma związek ze sprawą Kabelis – odparł oględnie Kordian i dopiero teraz uświadomił sobie, że rzeczywiście postąpili mało rozsądnie. Oboje jednak chcieli jak najszybciej poznać odpowiedzi. I Chyłka na tym etapie z pewnością już je miała.
Chwilę zajęło mu zbywanie dociekań Kormaka, a potem próba zmiany tematu.
– Słyszałeś o tej sprawie? – spytał w końcu Oryński.
– Nie. Przecież wtedy tu nie pracowałem.
– Wtedy?
– Wspomniałeś o jakiejś dacie, o dziewięćdziesiątym siódmym – odbąknął Kormak. – Zakładam, że to wtedy broniła tego Zduna.
– Nie możesz tego sprawdzić?
Chudzielec westchnął, a potem obrócił krzesło w kierunku monitora po prawej i przez moment przeszukiwał kancelaryjne archiwum. Mrużył oczy, mamrotał coś niewyraźnie i co chwilę wydawał cichy syk, jakby coś go zabolało.
– I? – ponaglił go Oryński.
– Dziwne.
– Dziwne to jest najwyższe ustawienie na tosterze i w mikrofalówce.
– Hę? – mruknął w zamyśleniu Kormak.
– Nikt ich nigdy nie używa, a mimo to każdy producent montuje je w kolejnych modelach – zauważył Oryński. – Zresztą mniejsza z tym. Co jest w archiwum?
– Nic.
– No – wyrzucił z siebie Kordian i klasnął. – Właśnie po takie bezcenne informacje tutaj przychodzę.
Chudzielcowi wyraźnie nie było do śmiechu. Wpatrywał się w ekran jak w oczy najgorszego wroga, rzucając mu wyzwanie.
– Nie ma śladu po żadnym Zdunie – poinformował. – I w dziewięćdziesiątym siódmym było stanowczo zbyt wcześnie, żeby Chyłka prowadziła tu jakąkolwiek sprawę. Za to później jest dziura w wykazie jej klientów. Zupełnie jakby kogoś usunięto.
– Kogo? I kiedy?
– Nie wiem, to nie jest baza danych, z której po prostu coś skasowano, Zordon.
– Nie?
Kormak spojrzał na niego z powątpiewaniem.
– Tamtą sprawę Chyłka prowadziła, kiedy system nie był jeszcze zdigitalizowany. Zgromadzono wszystkie materiały w teczkach, a potem nigdy nie wprowadzono ich do systemu.
– To skąd wiesz, że jest dziura?
– Bo sygnatury spraw przeskakują o jedną cyfrę. Czegoś po prostu nie wprowadzono.
Kordian przez moment się namyślał i w końcu zrozumiał, że jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy odpowiedzi i informacji powinien szukać nie w Jaskini McCarthyńskiej, ale w gabinecie na końcu korytarza.
Problem polegał na tym, że jedyne, czym Artur Żelazny był gotów się z nim dzielić, to opłatek podczas kancelaryjnej wigilii – i to wyłącznie po to, by zachować pozory dobrej atmosfery w zespole.
– Nie możesz do tego jakoś dotrzeć? – spytał Oryński.
– Mogę. Wystarczy, że włamię się do miejsca, gdzie trzymamy akta wszystkich spraw. W tradycyjnej, papierowej, zakurzonej formie.
– Czyli gdzie?
Kormak łypnął na niego znad niewielkich lenonek.
– A wyglądam ci na kogoś, kto mógłby to wiedzieć?
– Wiesz o wszystkim, co się tu dzieje, Kormaczysko. Znasz nawet harmonogram pracy w Costa Coffee na dole.
– Tylko dlatego, że darzę sympatią jedną z baristek.
– Anka o tym wie?
Przyjaciel pogroził mu palcem, a potem przyglądał się Kordianowi na tyle długo, by obaj poczuli się nieswojo. Mimo to jeszcze przez moment żaden z nich się nie odzywał.
– Jak sobie radzicie? – zapytał w końcu chudzielec.
– Jak każda inna podobna para.
– Nie jesteście jak każda inna para.
– Może i nie – przyznał Oryński. – Chyłka twierdzi nawet, że kiedyś ktoś popełni na nasz temat rozprawę doktorską. Ma już nawet dla niej tytuł.
– Jaki?
– Power couple: synergia potencjałów jako model wybuchowego związku.
– Chwytliwe – odparł cicho nieobecnym głosem Kormak. – W dodatku zakłada dłuższą perspektywę. Raz, że wytrzymacie ze sobą ileś lat, a dwa, że…
Urwał, licząc na to, że przyjaciel dokończy, a Oryński dopiero teraz zrozumiał, do czego zmierza ta niezbyt wygodna dla obydwu rozmowa. Oparł się plecami o drzwi i westchnął.
– Że wyniki okażą się dobre – dodał chudzielec.
– Mhm.
– Kiedy mają przyjść?
– Zależy, jakie obłożenie będzie w laboratorium. Może za kilka, może za kilkanaście dni.
Kormak pokiwał głową, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć. Oryński uznał, że to dobry moment, by opuścić kanciapę. Sam spędzał stanowczo zbyt wiele czasu na rozmyślaniu, jak Chyłka radzi sobie z całą tą niepewnością.
Wiedziała doskonale, że na retrowirusa nie ma żadnego lekarstwa. O ile wywoływany przez niego nowotwór można było leczyć, o tyle samego HTLV nie. Konsekwencje mogły wystąpić za kilka, ale równie dobrze za kilkadziesiąt lat. I ich gama była przerażająca – od chłoniaka aż po zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych.
Kordian odsunął od siebie te myśli i wyszedł na korytarz. Skierował się do gabinetu imiennego partnera, zrobił to jednak właściwie tylko po to, by upewnić się, że Artura o tej porze w kancelarii nie zastanie.
Zresztą nawet gdyby było inaczej, Żelazny niczego by mu nie zdradził. Do akt też nie sposób byłoby się dobrać, bo z pewnością nie bez powodu wszystkie szczegóły na temat tamtej sprawy nie zostały umieszczone w systemie.
Ale skąd ta tajemnica? Nie było powodu, dla którego tak podstawowe dane miałyby być ukrywane przed resztą prawników mających dostęp do bazy.
Po chwilowym zastanowieniu Kordian uznał, że jeśli w firmie jest jakaś osoba, która jednocześnie pracuje tu dostatecznie długo i będzie gotowa udzielić mu informacji, to jest nią Lew Buchelt.
Nie miał zamiaru tracić czasu i wsiadł do daihatsu zaraz po opuszczeniu biurowca. Każda minuta mogła okazać się na wagę złota, bo gdy życie Darii znajdowało się na szali, Chyłka z pewnością nie będzie tracić ani sekundy. I szybko może władować się w sytuację bez wyjścia.
Po drodze do mieszkania dawnego patrona Kordian bezskutecznie próbował się do niego dodzwonić. Zważywszy na porę, właściwie spodziewał się fiaska. Sam powinien zdrzemnąć się choć chwilę, bo deficyt snu powoli zaczynał dawać o sobie znać.
Uznał, że u Borsuka napije się kawy i pozwoli kofeinie zakłamać trochę rzeczywistość.
Starego