Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Katarzyna Bonda
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Cztery żywioły Saszy Załuskiej
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-0953-9
Скачать книгу
– To idę włączyć kawusię. Bez odbioru.

      Przybili piątkę i zmienili się na czatach.

      Doktor wszedł do swojego gabinetu, włączył ekspres, przygotował kapsułkę z kawą i odwrócił podkładkę, by ją odłożyć do szuflady. Nagle go olśniło. Z dolnej szuflady spod sterty potwierdzeń zapłaty rachunków, starych długopisów i gumek recepturek wyciągnął zmechaconą saszetkę. Wydobył z niej pieczątkę z czerwonym pająkiem, którą znalazł na „Darze Młodzieży”, oraz archaiczny telefon. Odwrócił aparat. Z tyłu przyklejona była karteczka z jedynym numerem zapisanym w jego pamięci. Doktor Kot nigdy nie odważył się go wykręcić. Teraz też chwycił słuchawkę, długo się wahał, a potem ją odłożył. Wtedy też do niego dotarło, że pozostałe mazaje nurka wcale nie są prośbą o papierosa, lecz początkiem współrzędnych GPS. Kontrolnie wrzucił dane 54°35'16'N do GeoHacka, ale i bez programu wiedział, jaką lokalizację wskażą. Wprawdzie żeglarz z niego żaden, za to nurek doskonały. I znał swój teren. Torpedownia na Babich Dołach w Gdyni była dla podwodnych szperaczy obowiązkowym terytorium do odhaczenia na mapie Polski. Smaku dodawał też fakt, że penetracja na tym terenie pozostawała nie do końca legalna. Pod wodą wolno było przebywać, opływać obiekt ze wszystkich stron, ale wspinaczka po konstrukcji niejednokrotnie kończyła się słonym mandatem.

      – Pan ordynator? – Do pokoju zajrzał człowiek w polarowym dresie i pepegach. Kozia bródka. Niemodne okulary. Zmierzwiona srebrna grzywa i, mimo obfitego brzucha, specyficzna giętkość w ruchach. Krasnal, jak Boga kocham, pomyślał Ludwik Kot.

      – Czym mogę służyć? – Doktor wyprostował się i spojrzał na intruza z wysokości swoich prawie dwóch metrów wzrostu.

      – Ja w sprawie siostrzeńca, nurka. Jak on się miewa?

      – Wie pan, nazwisko wiele by ułatwiło. Mamy tu cały oddział intensywnej terapii. Nawet jeśli nie weźmiemy pod uwagę segregacji genderowej, połowa z nich mogłaby być pana siostrzeńcami.

      – Podobno przywieźli go wczoraj nieprzytomnego. Czy już wiadomo, ile potrwa leczenie? Siostra bardzo się niepokoi. I jego żona, nie ukrywam, też.

      Rozbiegane spojrzenie, lustracja dokumentów. Wreszcie wzrok przybysza spoczął na zdjęciu satelitarnym, które właśnie wyszukał system. Trafiony, zatopiony. Doktor Kot znał ten typ. Jego ojciec był kiedyś internowany. Z takimi jak ten nieproszony gość prowadził boje o niepodległość ojczyzny i przegrał. Z któregoś przesłuchania już nie wrócił. Podobno zakrztusił się kawałkiem chleba, ale na stypie Ludwik słyszał szepty dorosłych, że trumny nie otwierano, bo był cały siny. Pobili ojca na śmierć, ale zastraszona rodzina wolała milczeć. On sam na dołku był tylko raz. Ale nigdy tego epizodu nie zapomni. Fachowo zrobili mu z twarzy miazgę, kiedy nie dał się zwerbować na uchola własnego ojca. Od tamtej pory Ludwik wyczuwał byłych esbeków na kilometr, choćby od lat byli na emeryturze. Obejrzał się teraz i bez ceregieli wygasił ekran komputera.

      – Mogę prosić o pana dokumenty? Z kim mam przyjemność?

      Facet zaczął się wycofywać.

      – Chyba zostawiłem w samochodzie.

      – Chyba wezwę ochronę – zablefował Kot.

      Trzasnęły drzwi. Lekarz, upojony mieszanką gazów, był gotów ruszyć za tajniakiem i zrobić coś szalonego, na przykład schwytać byłego esbeka i osobiście odtransportować na pobliski komisariat, ale te marzenia przerwał dzwonek służbowej linii. Czerwonego przycisku na siódemce w klinice używano bardzo rzadko: „zagrożenie życia – wszystkie ręce na pokład”. Odebrał więc bez zwłoki.

      – Lulu, ten nurek… Ja nie wiem, jak to się mogło stać.

      – Co z nim?

      – Śluza była otwarta. Wyszedłem tylko z Lidką po łóżko transportowe.

      – I co?

      – Nie ma go. Została jedynie piżama.

      Lekarz natychmiast przełączył słuchawkę na mobilną i wybiegł z pokoju. Za winklem dopadł szafy z rzeczami, które pracownicy kliniki przynosili dla pacjentów. Wkrótce będzie można otworzyć na tej bazie niezły lumpeks. Drzwi były otwarte, chwiały się w zawiasach. Kot grzebał pośpiesznie we wnętrzu szafy, szukając worków z dużymi rozmiarami. Wokół leżały porozrzucane sukienki, torba z pończochami, biustonosz. Widać, że ktoś splądrował szafę systematycznie.

      – Zawiadom policję.

      – Ludwiku, czy to rzeczywiście konieczne?

      – Tego gieroja przywiozła armia. Nie odpuszczą jego zgubienia. Pomyśl też, co będzie, kiedy media dowiedzą się, że nie zawiadomiłeś policji.

      – Będę przesłuchiwany?

      – I ja, przyjacielu. Wespół w zespół.

      – Ewa się wścieknie. A Leokadia!

      – Pogadam z szefową, a Ewą się nie martw. Dzwoń na alarmowy.

      – Ale co im powiem? Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nam nic tak skandalicznego.

      – Nam? – zaśmiał się Kot. – Chyba przeceniasz moje zasługi. To ty byłeś na posterunku. Powiedz policji, żeby szukali mężczyzny wzrostu metr dziewięćdziesiąt siedem, bardzo szczupłego, nie więcej niż osiemdziesiąt pięć kilo wagi. Będzie miał na sobie czerwony moherowy sweter z jeleniem i spodnie do jazdy konnej.

      – W takiej chwili żartujesz, Lu? – oburzył się Pinkwart. – Tym razem się nie nabiorę.

      – Mówię poważnie, Edziu. Kamery musiały go nagrać. Jeśli puszczą teraz w okolicę psy gończe, raczej trudno będzie go przeoczyć.

      Doktor pogrzebał jeszcze chwilę w szafie, policzył pary butów.

      – Oraz adidasy. Rozmiar czterdzieści sześć, w odblaskowe paski. Bez sznurówek.

      – Skąd to wiesz? – Pinkwart się zdziwił.

      – Sam je przyniosłem – odparł Ludwik. – Kończę. Mam sprawę na mieście. Radź sobie.

      Opuścił klinikę, a kiedy oddalił się na odległość kilometra, wyciągnął swoją komórkę, włączył brak identyfikacji numeru i wykręcił numer zapisany na starej nokii. Sygnał był właściwy. Czyżby numer wciąż istniał? Ludwik czuł tak wielkie podniecenie, że z trudem utrzymał telefon w spoconej dłoni. Ktoś podniósł słuchawkę już po pierwszym dzwonku.

      – Horacy. – Ton był zimny, rzeczowy. – Jaki jest kłopot, Eva? Skąd mam cię zdjąć?

      Doktor spanikował. Natychmiast przerwał połączenie, wyłączył całkowicie aparat i wrzucił go do pobliskiej studzienki ściekowej. Tamże poleciała za chwilę niewielka pieczątka z czerwonym pająkiem.

      – Abonent czasowo niedostępny. Skrzynka jest pełna. Nie możesz zostawić wiadomości – usłyszał Jekyll kolejny raz, a mimo to wybrał numer Saszy ponownie. Prowadził jak zwykle ostrożnie, nie przekraczając prędkości, choć denerwował się coraz bardziej. Pielgrzymkę zaczął od domu matki Załuskiej. Pocałował też klamkę w apartamencie Saszy. A potem ten sam scenariusz czekał go w kawalerce jej brata. Jakby wszyscy zmówili się, by wyjść z domu o tej samej porze. Przez chwilę łudził się, że są gdzieś razem, bo to dziwna koincydencja, że wszystkie domy opustoszały jednocześnie. Odwiedził więc narzeczoną Karola Załuskiego, która przywitała go w piżamie, z kompresem na szyi. Przechodziła akurat ciężką anginę. Jak się okazało, dziewczyna wciąż mieszkała z rodzicami, a ci niezbyt zachwyceni byli związkiem z bratem Saszy. Chyba zresztą dopiero od niego dowiedzieli się, że młodzi wrócili do siebie po poważnym kryzysie. Dziewczyna obiecała, że kiedy tylko