Kości proroka. Ałbena Grabowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ałbena Grabowska
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-65973-12-2
Скачать книгу
Gabriel. – Jesteś pewien?

      – Jestem pewien i nigdy tego głosu nie zapomnę. – Abiasz pokiwał głową. – Chwyciłem kawałek chleba rozdawanego przez uczniów. Nie zjadłem go, tylko schowałem dla matki. Schowałem też kawałek ryby. Tego dnia nie wypłynąłem w morze. Szedłem na górę długo, prawie od świtu, bo bardzo pragnąłem ujrzeć i usłyszeć Mesjasza. Chciałem także pomodlić się za zdrowie matki. – Umilkł i wbił wzrok w swoje nogi.

      – I co dalej? – niecierpliwił się Ezdrasz. – Opowiedz, bracie.

      – Mistrz podszedł do mnie i dotknął skórzanego worka, w którym schowałem jedzenie. „Zanieś to matce”, rzekł i wyciągnął ręce. Trzymał w nich duży kawałek chleba i całą rybę. „A to zjedz sam”, dodał. „Mistrzu”, wyjąkałem onieśmielony jego widokiem i siłą, którą od niego poczułem, „nie mogę sam tyle zjeść, nie wystarczy dla innych”. „Wystarczy”, zapewnił. „Kiedy ja jestem w pobliżu, dla każdego wystarczy strawy. Zapamiętaj to, dobry człowieku”.

      – Skąd wiedział, że masz matkę? Czy znał cię wcześniej? – dociekałem.

      – Nie wiem skąd. Nie znał mnie. Co więcej, powiedział mi, że choć matka jest chora, pożyje jeszcze jakiś czas. „Czy nie mógłbyś jej uzdrowić?”, odważyłem się spytać. „Słyszałem, że stawiasz na nogi chromych i przywracasz ślepym wzrok...”. „Twoja matka nie jest ani chroma, ani ślepa. Jest jedynie sędziwa. Jest gotowa na spotkanie z moim Ojcem. To pobożna kobieta, przeżyła swoje życie godnie, wychowała wspaniałego syna. Nie mogę jej uzdrowić, ale mogę pomóc tobie”. Spytałem, czy ja jestem chory. Czy widzi oznaki mojej choroby. „Nie bój się, nic ci nie dolega. Kiedy cię wezwę, pójdziesz za mną. Pamiętaj”.

      – Tak ci rzekł sam Mistrz? – wyszeptałem z zazdrością.

      – Tak, to jego słowa. Zdążyłem jeszcze zapytać, kiedy mnie wezwie. Odparł, że usłyszę ten głos i podążę za nim. Mam zostawić matkę, jeśli jeszcze będzie żyła, zostawić wszystko i ruszyć. Tak się stało. Zjawił się Nauczyciel i mnie wezwał. Oto jestem.

      Brat Gabriel oddalił się od nas. Siedzieliśmy koło ogniska w milczeniu. Każdy na swój sposób przeżywał opowieść Abiasza. Gdyby to mnie wezwał sam Mesjasz, nie omieszkałbym wyznać to Nauczycielowi.

      – Powinieneś powiedzieć o tym Nauczycielowi. Dziwi mnie, że nie zrobił cię swoją prawą ręką.

      – Tu wszyscy jesteśmy równi – stwierdził z prostotą. – W jakim celu miałbym mówić mu o tym?

      – A w jakim celu mówisz o tym nam? – Starałem się usilnie stłumić zazdrość w swoim głosie.

      – Przecież pytaliście.

      Wrócił brat Gabriel. Podał bratu Abiaszowi jakieś rośliny.

      – To babka. Dobra na rany. Trzeba je oczyścić i opatrzyć.

      – Nie – wzbraniał się Abiasz. – To moja pokuta.

      – Naszymi uczynkami kieruje sam Mesjasz. – Brat Gabriel nie ustąpił. – Nadszedł czas, abyś wyleczył stopy. W przeciwnym razie zamiast iść na jego chwałę, stracisz nogi, a może nawet i życie. Nie dojdziesz tam, dokąd idziemy. Twoja ofiara pójdzie na marne.

      Odwróciłem się, żeby nie widzieć pokrytej potem twarzy chłopca. Wciąż jednak słyszałem jego jęki, kiedy Gabriel zrywał zaropiałe skrawki materiału z jego ran.

      – Bierz przykład z brata Ariela – mamrotał Gabriel, polewając rany wodą. – On nie jęknął, kiedy przekłuwał swoje pęcherze.

      Wyprostowałem się nieco. Pochwała mnie ucieszyła. Gabriel skończył oczyszczać rany, a ja na powrót patrzyłem na jego sprawne palce. Umył chłopcu nogi, polewając je odpowiednią ilością wody: ani za dużą, ani za małą. I choć w pobliżu znajdowała się studnia, pilnował, aby nie zmarnować ani kropli.

      – To ja tobie powinienem umyć nogi – jęczał Abiasz.

      – Nie jestem starcem i nie wymagam takiej formy okazywania szacunku. Twoje stopy obmywam, bo ropieją i krwawią, nie z innej przyczyny. Jeśli chcesz mi okazać szacunek, nie jęcz tak.

      Ułożył liście na ranach, oderwał kawałek własnej szaty i zręcznie owinął stopy Abiasza. Potem wziął jego zniszczone sandały i obejrzał je, kręcąc głową z dezaprobatą.

      – Bracie Arielu, ty też podaj mi swoje sandały.

      Zdjąłem je i położyłem przed nim bez słowa. Wyglądały niewiele lepiej niż Abiasza. Gabriel wyjął z torby skóry jaszczurek. Widziałem, że suszył je na słońcu, ale nie rozumiałem po co. Aż do teraz... Rano nasze sandały stały naprawione.

      – Byłeś rybakiem? – spytałem znów zazdrosny o umiejętności, których mi brakowało.

      – Zajmowałem się także szyciem. – Pokiwał głową. – Łatałem sieci, jak wszyscy. Matka nauczyła mnie zszywać bukłaki, a ojciec preparować skórę.

      – Skąd znasz rośliny lecznicze? – odezwał się Ezdrasz.

      – Też od matki – odparł brat Gabriel. – Wiem niewiele. Umiem odegnać gorączkę i oczyścić ranę.

      Nauczyciel zgodził się, żebyśmy przedłużyli postój o dwa dni. Silniejsi udali się na poszukiwanie pożywienia. Mieli nadzieję znaleźć jagody, które moglibyśmy zjeść, rośliny, z których można by ugotować wywar, ale przede wszystkim mięso. Słabsi, w tym ja, czekali na ich powrót. Spojrzałem ukradkiem na Nauczyciela, który oddalił się od obozowiska i pogrążył w modlitwie. Czasem odnosiłem wrażenie, że o nas nie dba. Co warte są jego modły, kiedy nie ma jedzenia? Więcej warte są życzliwość brata Gabriela i jego umiejętności.

      CESARSTWO BIZANTYJSKIE, XII WIEK

      Bogu nie są miłe okrutne widowiska. Jestem przerażony. Zaraz skrzywdzą brata Alberta. Mnicha dobrego, życzliwego i nade wszystko pobożnego. Nie wiem, jaka jest jego wina, bo zawsze okazywał ślepe posłuszeństwo starszyźnie zakonnej. Nigdy z jego ust nie padło ani jedno słowo zwątpienia. Nigdy nie dojrzałem na jego czole zmarszczki, świadectwa myśli kalającej jego umysł. A jednak stoi przed nami przywiązany do słupa, z głową nisko opuszczoną. Nawet gdyby mógł, nie ugnie kolan, gdyż my, bogomili, nie wierzymy, że Bóg każe nam klęczeć, kiedy do niego przemawiamy. Wina Alberta musi być poważna, bo wszystkich nas tu zebrano. Staliśmy na zimnym, brukowanym dziedzińcu i patrzyliśmy na sąd nad jednym z naszych ulubionych towarzyszy wiary. Gdyby opuścił modlitwę, źle pracował w kuchni albo – w co niepodobna wierzyć – zwrócił się do przełożonego bez pokory, zostałby wychłostany w obecności starszych i zesłany do najgorszej pracy: opróżniania i szorowania nocników. Za cięższe winy przez rok pracowałby w oborze, wywoził kurze łajno i przerzucał gnój. Suszyłby krowie placki na opał potrzebny w najsroższe mrozy. Karano nas tym zajęciem, lecz ja je wolałem od czyszczenia urynałów. Łajno zwierząt w porównaniu do ludzkich odchodów pachniało lepiej, jego woń usuwało ze skóry potarcie liśćmi zdrawca. Zapach ludzkiego kału nie osiadał na skórze. On wnikał wprost do umysłu, wywoływał wymioty oraz obrzydzenie do wszystkich i wszystkiego, trwające wiele dni i nocy. Nawet chłosta okazywała się czasem lepsza, zależnie od tego, kto ją wykonywał. Jeśli brat Georgi, uderzenia bata naruszały skórę, ale nie powodowały bólu mięśni następnego dnia. Z kolei stary brat Eliasz uderzał mocno, ale zniechęcał się szybko, zwłaszcza jeżeli skazany przysięgał poprawę i głośno krzyczał po każdym świśnięciu bata. Moje plecy znaczyły ślady po chłoście wykonanej przez każdego z braci. Pierwszy raz zostałem wychłostany za to, że zapomniałem zanieść jedzenie do celi starszemu bratu Kristinowi, którego zmogła choroba. Drugi raz – za dobre i naiwne serce. Wysłano mnie na targ po warzywa, a ja ujęty