– W takim razie to mógł być któryś z członków tej sekty – oznajmił rzeczowym tonem Gomoła i zapalił.
Dominika w pierwszej chwili była gotowa przyjąć tę możliwość, ale kiedy zobaczyła monetę, zmieniła zdanie. Wyglądała na nową. Jak bilon, który nadal jest w obiegu. Owszem, miała arabskie napisy, ale nie przywodziła na myśl starożytnych monet, które wykorzystywali Synowie Światłości.
Patryk Urban w końcu wycofał szpatułkę, zawinął ją w folię i schował do torebki na odpady. Podniósł wzrok na prokurator.
– Co teraz?
– Teraz czas na opis – odparła Dominika i westchnęła. Wyciągnęła notatnik, starając się nie słuchać kolejnych hipotetycznych scenariuszy podsuwanych przez Gomołę. Zaczęła spisywać wszystko, czego wymagało prawo. Skrupulatnie omówiła wygląd i ułożenie zwłok, otoczenie i przedmioty znajdujące się w pobliżu, a potem zwróciła się do lekarza o oszacowanie czasu zgonu, przyczyny i rodzaju śmierci.
Wszystko odbywało się tak jak zawsze. Spokojnie, urzędowo, bez zbędnych emocji. Mimo że wyobraźnia mogła wskoczyć na wysokie obroty, wszyscy zgromadzeni byli profesjonalistami, zachowywali się tak, jak powinni.
Po chwili zrobili przerwę. Gomoła palił już trzeciego papierosa.
– Rozbieramy? – zapytał Patryk Urban.
– Nie ma przesłanek.
– Rozumiem.
– Przyjrzymy się dokładniej w prosektorium – odparła Dominika. – Na tym etapie widać jakieś znaki szczególne? Zmiany chorobowe?
– Nie.
Wypełniła odpowiednią rubrykę w formularzu. Potem zaczęła wpisywać szereg informacji w kolejnych. Płeć, przybliżony wiek… i wszelkie inne aspekty, które nie miały już teraz wielkiego znaczenia. Skończywszy, wiedziała, że tak naprawdę to dopiero początek papierkowej roboty. Czekał ją jeszcze protokół z oględzin, w którym musiała opisać wszystko, co się działo, i wszystkich, którzy brali udział w czynnościach.
Odwróciła się do techników.
– Zbierzcie próbki do badań – powiedziała. – Robactwo, śnieg, odciski, każdy kawałek zęba… nic nie pomijajcie.
Przyglądała się im, kiedy starannie zaczęli wykonywać polecenia. Przykładali miarkę centymetrową do każdego odnalezionego przedmiotu, robili zdjęcie, a potem zabezpieczali dowód. Wadryś-Hansen była zadowolona, trafili jej się fachowcy. Musiała oddać nawet Gomole, że zapalił dopiero wtedy, gdy zrobili już najważniejsze rzeczy – podstawowym grzechem policjantów na miejscu zdarzenia była kontaminacja go popiołem lub dymem w przypadku mieszkań.
Dominika obserwowała, jak technicy zabezpieczają monetę. Podchodzili do niej ostrożniej niż do pojemnika z najbardziej promieniotwórczym izotopem uranu.
Wadryś-Hansen na moment przymknęła oczy i głęboko wciągnęła nocne, rześkie powietrze. Próbowała wyobrazić sobie człowieka, który stał tutaj przed nią. Zabił swoją ofiarę, pozbawił ją cech pozwalających na identyfikację, umieścił w ustach obola.
Dlaczego to zrobił? Po co tyle zachodu?
Czyżby Bestia z Giewontu rzeczywiście wróciła? A jeśli tak, to co miało oznaczać to morderstwo?
Dominika przypuszczała, że odnalezienie odpowiedzi okaże się wyjątkowo trudnym zadaniem. Z pewnością łatwiej byłoby, gdyby miała na podorędziu specjalistę od tropienia Bestii. Ale umieściła tego człowieka za kratkami. Niemal na całe życie.
4
Poranki znosił coraz gorzej. Miejsca po wkłuciach z każdym dniem swędziały coraz bardziej, a ledwo rozbudzony organizm natychmiast zaczynał domagać się kolejnej dawki kompotu.
Wiktor Forst z trudem się podniósł. Usiadł na pryczy i potarł skronie. Kiedyś za ojcem mawiał, że migrena jest jak pociąg towarowy przewalający się gdzieś z tyłu głowy. Teraz jednak był skłonny przychylić się do metafory z Pendolino. Ból pojawiał się znikąd, przeszywał mu ciemię jak błyskawica i zanim Forst zdążył ocenić jego rozmiar, było już za późno, by choćby zebrać myśli.
Sięgnął pod pryczę i wymacał niewielki pakunek. Zacisnął opaskę, przygryzł ją i naciągnął, a potem wstrzyknął sobie kompot. Efekt był natychmiastowy – i dopełniał jego koncepcję z Pendolino. Ból znikł tak szybko, jak się pojawił.
Wiktor rozejrzał się. Pozostali więźniowie jeszcze spali, żadnego z nich nie budziła migrena, wyrzuty sumienia ani przekonanie o tym, że przez kilka błędnych decyzji na wolności pozostał zwyrodnialec zagrażający życiu niewinnych osób.
Osadzonych w pomieszczeniu było osiemnastu, co stanowiło pewnie uchybienie jakiejś unijnej normy. Formalnie cela była czternastoosobowa, ale dostawiono kilka łóżek. Forst obawiał się, że w takiej sytuacji niełatwo będzie mu aplikować sobie narkotyk, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Właściwie wpisywało się to w pewien schemat tego, jak go traktowano. Kiedy przebywał na Montelupich, udało mu się zyskać nieco szacunku. Zniósł pobicie do nieprzytomności, trafił do szpitala, a potem po prostu wrócił do celi. Nie prosił o przeniesienie, nie zająknął się słowem przed władzami aresztu. Dzięki temu fakt, że w poprzednim życiu był stróżem prawa, zszedł na drugi plan. Liczyło się to, że nie doniósł.
Na Podgórzu traktowano go jak powietrze. Nikt się do niego nie odzywał, rzadko kiedy którykolwiek z osadzonych choćby na niego spojrzał. Zupełnie inaczej byłoby w zakładzie karnym typu zamkniętego – i Forst mógł tylko dziękować sędziemu, który zadbał o to, by ostatecznie trafił tutaj. Innych skazanych na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności można było policzyć na palcach jednej ręki. Dzięki temu Forst mógł cieszyć się pewnym respektem. Trafił wszak za kratki za wyjątkowo parszywy czyn.
Wyrok, który dostał, w zasadzie wykluczał możliwość, by odsiadywać karę w takim miejscu – mogłoby się to stać tylko po jakimś czasie, gdyby więzień sprawował się dobrze, a sąd penitencjarny postanowiłby to docenić. Raz w życiu los jednak się do niego uśmiechnął. A może nie była to zasługa losu, tylko zwykłego ludzkiego poczucia sprawiedliwości – kara miała pełnić określone funkcje, a nie stanowić wyrok śmierci.
Wiktor spędzał każdy dzień w podobny sposób. Wypożyczał książki, a potem siadał na pryczy i czytał od świtu do zmierzchu. Nie podnosił wzroku, nawet gdy wywiązywała się mniejsza lub większa sprzeczka. Roztoczył wokół siebie aurę tajemniczości, która z pewnością działała na jego korzyść. Nie robił jednak tego świadomie. Lektury były jego ucieczką.
W celi formalnie musiał przebywać od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Była to niewątpliwa zaleta zakładu półotwartego. W innym ośrodku bowiem więźniowie zostawali zamykani na dwadzieścia dwie godziny w ciągu dnia. Wychodzili raz w tygodniu do łaźni, a oprócz tego spędzali godzinę na spacerniaku i na zajęciach w świetlicy.
Tutaj było inaczej, ale Forst z tego dobrodziejstwa nie korzystał. Podczas gdy inni osadzeni uczestniczyli w zajęciach kulturalno-oświatowych, czasem nawet poza murami aresztu, Wiktor siedział w celi i czytał.
Początkowo interesował się nim „wychowek”, jak osadzeni określali wychowawcę. Po pewnym czasie dano mu jednak spokój. Zresztą Forst przypuszczał, że bardziej przydałby mu się psycholog, może nawet psychiatra. Być może administracja więzienia doszła do podobnego wniosku.
Ten dzień miał nie różnić się od innych. Po porannym strzale miejsce migreny zajęła błogość, a kilka godzin później Wiktor został sam w celi.