Na odchodnym były komisarz obrócił się jeszcze przez ramię i posłał Edmundowi szybkie spojrzenie. Niewypowiedziany przekaz, który Osica dostrzegł w jego oczach, był jasny: liczę na ciebie.
3
Dyżury zdarzeniowe były zmorą wszystkich prokuratorów rejonowych. Nie miało znaczenia, czy jest weekend, dzień ustawowo wolny od pracy, środek nocy czy Wigilia. Zabójcy niespecjalnie przejmowali się kalendarzem, a śledczy musiał stawić się na miejscu, ilekroć dochodziło do zdarzenia ze skutkiem śmiertelnym.
Dominika Wadryś-Hansen sądziła, że już dawno ma to za sobą. Od kiedy została awansowana do prokuratury okręgowej, skończyły się obowiązki poza godzinami pracy. Przynajmniej do czasu, aż zmieniono prawo. Teraz zarówno prokuratorzy okręgowi, jak i apelacyjni musieli obsługiwać dyżury zdarzeniowe.
Do Kościeliska dojechała w niewiele ponad godzinę. Normalnie byłoby to absolutnie niemożliwe, ale nocą droga z Krakowa była niemal pusta. Krajowa siódemka zdawała się prosić kierowców o to, by przekraczali dozwoloną prędkość. I większość z pewnością to robiła, ale nie Dominika. Była legalistką niemal w każdym aspekcie życia – jedną z tych idealistek, prokuratorek na wymarciu, na które wszyscy inni członkowie palestry patrzyli z pewną podejrzliwością.
Może byłoby tak nawet bez jej zamiłowania do przestrzegania prawa. Już samym wyglądem wysyłała wszystkim wokół sygnał, że należy podchodzić do niej z rezerwą. Zawsze nosiła najlepsze garsonki, nawet kiedy miała uczestniczyć w przesłuchaniach doprowadzanych czy posiedzeniach w sprawach tymczasowego aresztowania. Nienaganny kok, stonowane perfumy i nierzadko nachalny savoir-vivre dopełniały obrazu i sprawiały, że Wadryś-Hansen pozostawała zawsze nieco z boku, poza głównym nurtem krakowskich jurystów.
Gdyby było inaczej, może dostałaby lepsze dyżury. Może tej nocy nie musiałaby jechać ponad sto kilometrów tylko po to, by dokonać oględzin zwłok na miejscu zdarzenia. Nie chodziło o nic wielkiego – śmierć gwałtowna gdzieś w Kościelisku. Niewiele było jeszcze wiadomo, ale Dominika spodziewała się, że to rezultat jednego z dwóch scenariuszy. Albo pechowy turysta wypił za dużo i został potrącony przez samochód, albo ktoś został zbyt długo w górach i zmarł w wyniku hipotermii.
W zimie ta druga ewentualność zdawała się bardziej prawdopodobna.
Wadryś-Hansen zjechała w lewo ze Strzelców Podhalańskich, tuż przed Gospodą Harnaś. Turyści zostawiali samochody po prawej stronie, na parkingu Kirzańka, ale na nią czekał otwarty szlaban przy kasie biletowej. Zatrzymała się przy nim, pokazała policjantowi bordową legitymację służbową, a potem pojechała dalej.
Z głośników sączyła się muzyka Portishead. Powolne, delikatne, lekko psychodeliczne dźwięki idealnie współgrały z wszędobylskim śniegiem. Po chwili Wadryś-Hansen opuściła oświetloną część szlaku i tylko dwa biksenonowe światła rozganiały mrok. Prokurator podgłośniła nieco wokal Beth Gibbons i zwolniła. Miała wrażenie, że każdy dźwięk odbija się ogłuszającym echem w otaczającej ją ciszy.
Kawałek za Wyżnią Kirą Miętusią wypatrzyła inne samochody. Nie było trudno, czerwono-niebieskich rozbłysków nie dało się pomylić z niczym innym. Zaparkowała obok wozu techników kryminalistycznych, założyła skórzane rękawiczki i wyszła z samochodu.
Spojrzała pod nogi. Może i miała niewielką obsesję na punkcie ubioru, ale nie była samobójczynią. Zamiast szpilek bodaj po raz pierwszy w życiu założyła do pracy ciężkie, porządne buty.
Ruszyła spokojnym krokiem w górę szlaku. Z tego miejsca na pierwszy z Czerwonych Wierchów, Ciemniak, było mniej więcej pięć kilometrów, jakieś cztery godziny drogi. Nie, cztery godziny w lecie, poprawiła się w myśli Dominika. W warunkach zimowych ten czas znacznie się wydłuży. Ściągnęła poły płaszcza, a potem sięgnęła po latarkę. Miała nadzieję, że zwłoki znaleziono gdzieś niedaleko.
Nie pomyliła się. Ofiara znajdowała się na polanie Upłaz, mniej więcej na wysokości tysiąca trzystu metrów. Wadryś-Hansen dotarła tam po godzinie. Przywitała się z technikami kryminalistycznymi, którzy rozstawili już cały sprzęt i czekali tylko na to, by prokurator formalnie rozpoczęła czynności na miejscu zdarzenia.
– Co mamy? – zapytała Dominika, mijając jedną z jeszcze wyłączonych lamp kryminalistycznych UV. Jak większość, tak i ta zapewne działała na baterii najwyżej dwie i pół godziny. Należało oszczędzać światło, dopóki nie zabiorą się do konkretów.
– Mężczyzna. Około trzydziestoletni. Brak dokumentów.
Wadryś-Hansen spojrzała na policjanta, który zabrał głos. Pamiętała go ze sprawy Forsta, choć nie mogła przypomnieć sobie, jak się nazywa. Zerknęła na plakietkę z nazwiskiem. Gomoła. Dwie gwiazdki na pagonach informowały, że ma stopień podkomisarza.
– Kto go odnalazł?
Funkcjonariusz wskazał na siedzącego w oddali chłopaka. Obok niego stała kobieta w mundurze i spisywała zeznania.
– Fotograf, który rzekomo zamierzał uwiecznić wschód słońca na tle grani Tatr Wysokich. Miał zamiar rozstawić się przed świtem na Czerwonych Wierchach.
Wadryś-Hansen przez chwilę patrzyła na chłopaka. Robiła to tylko po to, by odwlec nieco moment przyjrzenia się zwłokom. Już z oddali było widać, że wydarzyła się tutaj tragedia. Rozbryzgi krwi na śniegu wyglądały, jakby ktoś zrzucił wiadro czerwonej farby na ulicę. Trudno było uwierzyć, że to wszystko może pochodzić od jednego człowieka. Z drugiej strony w ciele ludzkim płynęło od pięciu do sześciu litrów krwi. Wystarczyło przeciąć dwie czy trzy tętnice, by śnieg wokół nagle zmienił barwę.
– Nie miał przy sobie żadnych rzeczy? – zapytała Dominika.
Gomoła potarł ręce, a potem wsunął je do kieszeni.
– Plecak. – Wskazał kilka metrów dalej.
Wadryś-Hansen zobaczyła kawałek taśmy policyjnej, ale resztę zasłaniała jej grupa ludzi. Błyskały flesze, trwały ciche rozmowy. Technicy skrupulatnie utrwalali każdy, nawet najmniej istotny szczegół. Jeden z nich nagrywał wszystko niewielką kamerą.
– W środku znaleźliśmy portfel, ale bez pieniędzy i dokumentów.
– A karty?
– Słucham?
– Karty zniżkowe do sklepów, do fryzjera, do fitness clubu, biblioteki…
– Nic.
Dominika ściągnęła ramiona i rozejrzała się. Księżyc tej nocy chował się za chmurami, nieprzenikniona czerń zdawała się wypełniać całą polanę. Kawałek dalej nad Upłazem górował Kominiarski Wierch i masyw Stoły, ale nie sposób było dostrzec nawet najbliższego wzniesienia. Świat zdawał się zaczynać i kończyć w miejscu, gdzie teren oświetlały lampy kryminalistyczne.
Wadryś-Hansen obróciła się. Za dnia po drugiej stronie rozciągałby się widok na Giewont. Wzdrygnęła się, przypominając sobie, co zdarzyło się tam w zeszłym roku. Kiedy tylko dostała wezwanie, pomyślała, że Bestia wróciła. Szybko jednak zmitygowała się i powtórzyła sobie w duchu, że to niemożliwe.
Owszem, człowiek, który powiesił się na Szatanie, w jej mniemaniu nie był prawdziwym zabójcą. Nie sądziła jednak, by ten kiedykolwiek wrócił. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zaszył się gdzieś na dobre, zadowolony, że media i organy ścigania są święcie przekonane o jego śmierci.
– Pani prokurator?
Dominika uświadomiła sobie, że Gomoła coś do niej mówił.
– Tak?
– Powiedziałem,