Mówiła po angielsku bezbłędnie i płynnie. Dominika mimowolnie pomyślała o tym, że dziewczyna miała dla siebie zaplanowaną przyszłość w Syrii. Pożałowała, że nie zaczęła przesłuchania od wyciągnięcia z niej kilku informacji. Powinna tak zrobić, a nie spieszyć się do konkretów. Długie wyczekiwanie i ciekawość jednak przeważyły.
– Więc dlaczego pani o to pyta?
– Prowadzę pewną sprawę.
– Jaką?
Wadryś-Hansen starała się sprawiać wrażenie, jakby była to zupełnie błaha kwestia. Machnęła ręką i uniosła lekko kąciki ust.
– Nic wielkiego, ale trafiłam na syryjską monetę. Dziesięć funtów. Po jednej stronie jest orzeł, po drugiej ruiny Palmyry.
Amira pokiwała głową. Wyglądała, jakby nieco odetchnęła.
– Ten bilon jest wciąż w obiegu, prawda?
– W niektórych miastach tak… w takich miejscach jak Dajr az-Zaur czy Rakka jedyną walutą jest to, czego nie mają inni. Rozumie pani?
Rozumiała doskonale. Wojna trwała od dwa tysiące jedenastego roku i zdążyła pochłonąć już ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy ofiar. Przynajmniej według oficjalnych, potwierdzonych szacunków. Miliony ludzi musiały uciekać i trudno było zliczyć, ile zginęło podczas takich prób ratunku. Część miast została odbita przez reżim, ale wschód kraju nadal stanowił piekło. Zresztą rządy Baszszara al-Asada też nie wyczerpywały definicji spokojnego życia.
Wadryś-Hansen usłyszała kroki z korytarza. Obejrzała się przez ramię i spojrzała znacząco na zbliżającego się Osicę. Ten zerknął na nią, potem na Arabkę i ostatecznie się wycofał.
– Nikt raczej nie zabierał pieniędzy – dodała Amira. – Inflacja jest gigantyczna, a kurs wymiany bardzo niekorzystny.
– Więc zostawiliście wszystkie oszczędności?
– Kupiliśmy, co mogliśmy, a resztę przeznaczyliśmy na transport.
Dominika musiała przyznać, że do tej pory się nad tym nie zastanawiała. Widząc nadciągające fale uchodźców, myślała o tych wszystkich, którzy nie mieli nic do stracenia. Żadnych perspektyw w kraju, żadnej przyszłości, żadnych oszczędności. Gros tych ludzi jednak zbierał fundusze na rachunkach bankowych tak samo, jak każdy inny przedstawiciel klasy średniej na świecie. I rodzina tej dziewczyny zapewne także.
Wadryś-Hansen spojrzała po twarzach zebranych. Wszyscy byli zainteresowani prowadzoną rozmową.
– Skąd pochodzisz, Amira?
– Urodziłam się w Abu Kamal, blisko granicy z Irakiem. Studiowałam na Uniwersytecie Al-Furat.
– Jaki kierunek?
– Weterynarię.
Dominika pokiwała głową. Z jednej strony wiedziała, że musi wypytać o więcej, by nawiązać relację z dziewczyną, z drugiej jednak nie chciała wiedzieć. Każdy element tej układanki budował dojmujący obraz.
– Skończyłaś edukację?
– Nie, musiałam przerwać na ostatnim roku, kiedy Dajr az-Zaur zostało okrążone przez siły ISIS. Odcięli dostawy żywności, choć jeszcze przez jakiś czas dostarczano nam najważniejsze artykuły helikopterami. Potem Daesz zabrało się za atakowanie lotnisk rządowych i sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej…
Dominika nie ponaglała dziewczyny. Amira zawiesiła wzrok gdzieś w oddali, jakby potrzebowała chwili, by wrócić myślami do tamtych dni, nie poddając się emocjom.
Nabrała tchu.
– W mieście było pięć piekarni, które zapewniały nam żywność. W sierpniu tamtego roku zamknięto je dla zwykłych obywateli, korzystać mogli tylko żołnierze i ich rodziny.
Wadryś-Hansen wolała nie wyobrażać sobie, co musiało się tam wtedy dziać. Na początku dwudziestego wieku gehennę przechodziła Europa – na początku dwudziestego pierwszego przyszedł czas na Bliski Wschód. Historia lubi się powtarzać, choć Dominika nie sądziła, by w Syrii było tak źle, jak na Ukrainie podczas Hołodomoru. W tamtych klęskach głodu zginęło od trzech do siedmiu milionów ludzi, w zależności od tego, kto dokonywał szacunków.
– W grudniu sytuacja była już fatalna – kontynuowała Amira. – Za piętnaście tysięcy funtów można było kupić pozwolenie na opuszczenie miasta. Siły rządowe przepuszczały.
– Ile to złotych?
– Nie wiem, nie znam przelicznika. Może jakieś osiemdziesiąt dolarów.
Dominika szybko skalkulowała, że musiało być to niewiele ponad trzysta złotych.
– Dzięki temu uciekłam – dodała dziewczyna. – I dzięki niech będą Allahowi, bo najgorszy był styczeń. Słyszała pani, co się tam działo?
Prokurator pokręciła głową.
– Siedemnastego stycznia Daesz urządziło masakrę cywilów. Kilkaset osób zginęło, nikt nie wie, ile dokładnie… organizacje międzynarodowe starały się doliczyć, ale skończyło się na tym, że nikt nie potrafi uzgodnić jednej wersji. Panuje tam zupełny chaos.
– Rozumiem.
– Pewne jest, że oprócz zabitych było też kilkuset porwanych. Zwykłych ludzi, wyrwanych siłą z rąk swoich najbliższych. – Arabka nabrała tchu i poprawiła chustę. – I co pani na to?
Pytanie zaskoczyło Wadryś-Hansen. Nie sądziła, że w tej bolesnej relacji pojawi się miejsce na pretensje, szczególnie źle ukierunkowane. Być może jednak nie powinna się dziwić.
– Nawet pani o tym nie słyszała…
– Nie, nie słyszałam.
– Bo to wszystko dla was już nieciekawy, wczorajszy news, prawda? Wszyscy żyliście tym w dwa tysiące piętnastym roku, ale po kilku miesiącach… – Urwała i rozłożyła ręce. – Za dużo już tego, tak? Sprzykrzyło wam się słuchanie bez przerwy o kolejnych zamachach, mordach, ofiarach… a miasta takie jak Dajr az-Zaur dla was nie istnieją. Widziała pani jakieś materiały w mediach? Wie, jak wygląda tamten świat? To szkielet, w dodatku połamany. Nie znajdzie pani jednego budynku, który ostał się w całości. Wygląda, jakby… jakby ktoś zrzucił na nas bombę, która przez przypadek oszczędziła garstkę ludzi.
Dominika milczała.
– Jeść od dawna nie ma czego. Dzieci zbierały liście i trawę, a potem gotowaliśmy na tym zupy. Noworodkom daje się do picia wywary z ziół, bo matki nie mogą ich karmić. Jeśli widziała pani kiedyś zdjęcia dzieci z obozów koncentracyjnych, to już pani wie, jak wyglądają one w wielu dzisiejszych miastach syryjskich.
– A pomoc humanitarna?
Amira spojrzała na nią jak na szaloną.
– W tamtym roku było trzynaście dostaw, tylko na tyle pozwolił rząd. Oprócz tego miasta nie mają już żadnych zapasów. Żadnych. Ostały się może pojedyncze worki z ryżem, za kilogram trzeba zapłacić trzysta dolarów. A ci, którzy zbierają trawę i liście, codziennie narażają się na niebezpieczeństwo. Pola nadal są zaminowane.
– Ale…
– Ale teraz jesteśmy bezpieczni – dokończyła Amira i prychnęła. – Znaleźliśmy azyl w Europie. Możemy być spokojni o nasz los, bo przecież jesteście cywilizowanymi narodami. Przyjmiecie wszystkich, którzy uciekają przed śmiercią, głodem i upodleniem.
Wadryś-Hansen pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli