Marząc o dostatnim życiu, Frankie Turbo dojechał do skrzyżowania King’s Road i Walpole Street. Stąd miał już na wyciągnięcie ręki przybytek Spokojnego Simona, do którego chciał dotrzeć, zanim wybije siódma. Nie lubił spóźniać się na robotę, a poza tym zamierzał mieć wszystko na oku. Kiedy zmieniły się światła, wrzucił kierunkowskaz i ruszył wolno przed siebie. Pech chciał, że w tym samym momencie wyrósł mu przed maską gazeciarz, dlatego wcisnął pedał stopu i zaklął:
– O kurwa! O kurwa, ja pierdolę!
Kiedy ochłonął, dał znak chłopakowi, że nie jest zainteresowany kupnem gazety i ponownie spróbował skrętu w prawą stronę. Energiczny młodzieniec nie zamierzał jednak dać tak łatwo za wygraną, podszedł do Frankiego i zapytał:
– Jaką gazetkę pan sobie życzy?
– Dziękuję, żadnej.
– „Daily Telegraph” może być?
– Nie, dziękuję.
– To może „Times”?
– Nie, dziękuję.
– A może „Guardian”?
– Przecież mówię, że żadnej.
– Spokojnie, nie ma się co spinać. Jeszcze pan wrzodów dostanie.
– Słucham? – Frankie zmierzył chłopaka wzrokiem.
– Nie, nic… To żart. Może coś ze sportu?
– Też nie. Śpieszy mi się.
– A może gumę do żucia albo newsy ze świata finansów?
– Nie – syknął. – Spadaj, koleżko!
– W takim razie – młodzieniec widać nie był nastawiony na odbiór – może coś relaksującego?
– Że co? – Frankie Turbo na moment zamarł.
– Coś hot i różowego. Tylko nie wiem – posłał rozmówcy wirtualnego buziaczka – czy woli pan bardziej chłopców, czy dziewczyny?
W pierwszej chwili Frankie Turbo nie załapał kontekstu pytania, jednak gdy doszło do niego, że jego męskość została poddana w wątpliwość, wypadł na ulicę i nie pytając już o nic, poczęstował gazeciarza ciosem prosto w nos. Chłopak natychmiast zalał się krwią, a potem, brocząc nią na wszystkie strony, zaczął wrzeszczeć jak zarzynane zwierzę:
– Ratunku, pomocy! Geje mnie biją!
Nie miał pojęcia, że poruszył nie tę strunę, którą powinien, a jego ostatnie słowa przelały czarę goryczy. W mgnieniu oka Frankie dopadł do niego, uraczył go jeszcze jednym lewym prostym, po czym zabrał się za wózek wypełniony po brzegi gazetami. Sztuka po sztuce wyjmował je z niego i darł na drobne strzępy. Kiedy zamierzał je wszystkie podpalić, wyrósł przed nim policjant i obwieścił stanowczym tonem:
– Co pan robi? Przecież niszczy pan cudze mienie!
– Mam to w dupie – ripostował Frankie. – Zaraz zabiję tego gnoja!
Leżący na ulicy gazeciarz przestał nagle udawać martwego, podniósł się na równe nogi i chowając się za plecami posterunkowego, wykrzyczał:
– Sam pan widzi, panie władzo, że to wariat. A na dodatek terrorysta!
– Słucham? – Policjant przestał nagle spisywać numery rejestracyjne samochodu. – Terrorysta?
– Niech pan spojrzy na siedzenie dla pasażera. W tej torbie na pewno jest bomba!
– Faktycznie, coś tam jest… – Posterunkowy zrobił dwa kroki w stronę wozu. – Czy mógłby ją pan otworzyć?
Kiedy Frankie zrozumiał, że pytanie zostało skierowane do niego, porzucił resztki wózka, wstrzymał na moment oddech i dopiero po dłuższej chwili odpowiedział:
– Mógłbym, tylko po co?
– Chciałbym się upewnić, że nie ma w niej nic podejrzanego.
– W torbie jest pranie.
– Na pewno?
– Oczywiście.
– Jest pan tego pewien?
– Proszę sprawdzić, jeśli mi pan nie wierzy.
Policjant zlustrował Frankiego, po czym sięgnął po radiotelefon i wezwał posiłki. Dopiero wtedy podszedł do gabloty, otworzył drzwi od strony pasażera i z wyjątkowo przejętą miną chwycił za suwak od torby. Odczekał kilka sekund i już miał go rozsunąć, gdy Frankie Turbo złapał go za rękę, mówiąc:
– Nie musi pan tego robić.
– Słucham?
– W torbie nie ma żadnego prania.
– To co jest? – Posterunkowy nagle pobladł.
– Dwadzieścia kilogramów najlepszego koksu, jaki mi się trafił w życiu.
– To znaczy? – zapytał, a ze zdziwienia rozdziawił gębę.
– To znaczy, że jestem narkomanem i oświadczam w pana obecności, iż powyższe narkotyki są przeznaczone wyłącznie na moje potrzeby.
– Dwadzieścia kilogramów?
– Zgadza się.
– Przecież żaden sąd w to nie uwierzy.
– To się jeszcze okaże.
– I nie zamierza pan stawiać oporu przy zatrzymaniu?
– Ani mi się śni – odparł Frankie.
– Dlaczego? – Posterunkowy kompletnie zbaraniał.
– Przecież wezwał pan radiowóz, a poza tym spisał pan numery mojej bryczki.
– I co z tego?
– A co – Frankie Turbo spojrzał policjantowi głęboko w oczy – wolisz, żebym cię, kurwa, zastrzelił?
Ogłupiały posterunkowy zamknął po chwili jadaczkę, a gdy doszło do niego, że właśnie ocalił skórę, zaczęły mu drżeć dłonie i nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Oparł się plecami o wóz i próbował pozbierać się do kupy. Tymczasem Frankie, pomimo kłopotów, w które się niewątpliwie wpakował, wciąż pałał żądzą zemsty i nie zamierzał odpuścić gazeciarzowi zniewagi. Chłopak urodził się jednak pod szczęśliwą gwiazdą, bo gdy Frankie w końcu znalazł dla niego czas, już go nie było.
Wolna Szkocja
Marsham Street, Londyn, godzina 10.15
Jeffrey Banks stanął przed drzwiami gabinetu i z uśmiechem na ustach zlustrował pozłacaną tabliczkę, na której ręką prawdziwego fachowca umieszczono kilka bezcennych dla niego słów: „Jeffrey Banks, Minister Spraw Wewnętrznych”. Dumny z siebie, rozejrzał się dokoła i gdy upewnił się, że nikt go nie widzi, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę. Wprawnym ruchem dłoni starł z powierzchni tabliczki wszystkie pyłki, po czym przyłożył do niej mankiet śnieżnobiałej koszuli. Kiedy stwierdził, że kolor tabliczki pokrywa się z odcieniem jego spinek,