– Załatwiłem twoje oddelegowanie – ogłosił triumfalnie. W jego mniemaniu oznaczało to, że Meyer nie musi przez najbliższe trzy dni zajmować się niczym innym, tylko sprawą śmieciowego króla.
– Waldek, ale ja mam jeszcze opinie do sądów, jestem biegłym. Wolne mnie nie dotyczy – żachnął się Hubert. – No i taktyki. A w piątek mam wykład. Przykro mi, ale nie masz szans dostać mnie na wyłączność. Mimo wszystko jednak dziękuję.
– Idź, chłopie, spać. Jutro robota czeka. Rano byłeś zuch, a wieczorem pod pierzynę buch – zakończył Szerszeń.
– Tego jeszcze nie słyszałem. Sam wymyślasz te powiedzonka? – Profiler się zaśmiał.
– Mam rozum, chłopie, a to największa majętność – odciął się podinspektor.
Pożegnali się i umówili na spotkanie rano przed odprawą. Meyer stwierdził, że może sobie pozwolić na pracę najwyżej do północy.
Nie zgadzał się ze zdaniem młodej prokuratorki, że da się ustalić tożsamość sprawców zbrodni w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Pozostawili wprawdzie wiele śladów, jeśli jednak nie ma ich w kartotekach, czyli nie byli już karani za podobne przestępstwa, a taką hipotezę stawiał Meyer, szanse na ich zatrzymanie są niewielkie. Wprawdzie Szerszeń rozpuścił już wici w półświatku, że czeka na jakiekolwiek informacje dotyczące tej zbrodni, ale profiler nie liczył na rewelacje. Jego zdaniem nawet najbardziej precyzyjny profil też może się na niewiele zdać. Trudno będzie wyłuskać cechy indywidualne zabójców, bo ludzie z półświatka charakteryzują się podobnym zestawem cech osobowości. Są podobnie zdegenerowani, mają podobne przeszłość, wygląd i priorytety życiowe. Bardziej liczył na rozmowy z osobami bliskimi ofierze. A to zajmie trochę czasu. Oczywiście obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Już teraz, mając tak skąpą wiedzę, założył, że sprawców mogło być kilku. Jednej, nawet bardzo silnej osobie nie udałoby się obezwładnić tak wielkiego mężczyzny i zadać takich obrażeń – z przodu i z tyłu.
Najbardziej prawdopodobne wydawało mu się, że to zbrodnia na zlecenie. Meyer miał już okazję pracować przy takich sprawach. Był niemal pewien, że motyw rabunkowy jest pozorowany. Nie wykluczał też, że zabójstwa dokonano, by tą śmiercią nastraszyć kogoś innego. By wiedział, że „z nami się nie zadziera, bo kończy się to dziwną pozą po śmierci”. Uczestniczył już w takiej sprawie. W ten sposób zginął Lubimyj, jeden z kaukaskich żołnierzy rosyjskiej mafii, cyngiel i doświadczony snajper. Kiedy Meyer wszedł do mieszkania lekarki i zobaczył na krześle martwego Schmidta, poczuł, jakby już to przeżywał. Ale zauważył tylko to jedno podobieństwo, reszta się nie zgadzała. Na przykład sposób krępowania nóg. Lubimyj miał ręce i nogi ciasno przywiązane do fotela sznurkiem zakończonym specyficznymi węzłami. Schmidta związano taśmą, która była poluzowana w wielu miejscach i poskręcana.
Przy sprawie żołnierza rosyjskiej mafii Meyerowi kilka dni zajęło, zanim domyślił się, że zabójca mógł być marynarzem. Końce sznurków były poukrywane pod „półsztykami”, bardzo popularnymi węzłami żeglarskimi, których uczą na weekendowych kursach. Dla wykonania ekspertyzy ważny był także swoisty „klar” – porządek, który profiler dostrzegł na miejscu zdarzenia. Tak mają w zwyczaju zachowywać się w pracy marynarze. I rzeczywiście sprawca okazał się byłym bosmanem.
Meyer zastanawiał się, czy zbrodni na przedsiębiorcy nie mogliby dokonać obywatele innego kraju. Szukał więc jakiegoś rysu obcej kultury, zachowania nietypowego dla Polaków, lecz nie znajdował. Wiele elementów tej zbrodni – jak choćby podcięcie gardła – wyglądało jak podpatrzone na filmach, w książkach kryminalnych lub w telewizji, lecz samo zabójstwo nie było perfekcyjne, wydawało się wręcz nieudolne. Może sprawcy nie mieli doświadczenia w zabijaniu i dlatego z trudem pozbawili mężczyznę życia? Wzorowali się na stereotypach. Mieli jakiś plan, lecz rzeczywistość ich przerosła, a cała sytuacja wymknęła się spod kontroli. Dlatego też starali się pozorować inny motyw zbrodni.
Do tego dochodził jeszcze wątek kluczy, który wciąż go dręczył. Douglas – mąż lekarki – zawiadomił policję zaniepokojony nieobecnością żony. Wyjaśniał, że dostrzegł zapaloną lampę w gabinecie i obawiał się, że mogło jej się stać coś złego. Twierdził, że w ostatnim czasie nie widział zamordowanego mężczyzny. Początkowo zapewniał, że nie wie, kim on jest… Mówił też, że nie miał kluczy do tego mieszkania. Do własnego domu? Zapewniał, że nie ma drugiego kompletu, a nie było potrzeby ich dorabiać. „Zawsze ktoś był w kamienicy” – tak się wyraził. A to przecież nieprawda. W całej kamienicy mieszkali tylko oni i stara Hasiukowa. Zresztą Poniatowska nie potwierdziła wersji zgubienia kluczy. Któreś z nich kłamie.
Jeśli założyć, że to Douglas mówi prawdę, rodzi się pytanie, dlaczego Elwira nie dała mężowi kluczy do swojego gabinetu? To przecież nielogiczne, jak dostaliby się tam, gdyby zgubiła ostatni komplet albo ktoś go ukradł… A może z jakiegoś powodu nie chciała przekazać go Michałowi? Co ukrywała przed nim w tym pomieszczeniu? Meyer miał przeczucie, że ta kobieta coś ukrywa. Jej przesadna kontrola, te siniaki… Nie wierzył jej.
Ale mąż Poniatowskiej też był podejrzany. W jego wyjaśnieniach brakowało logiki. Skłamał, że nie znał Schmidta, a to najłatwiej było sprawdzić. Meyer nic z tego nie rozumiał. Mógł być pewien tylko jednego: zabójcy dostali się na Stawową bez żadnego problemu. Pokonali domofon i drzwi. Nie było śladów włamania. Weszli niezauważeni przez wścibską sąsiadkę. Musieli mieć klucze, znać teren, na którym działali, i po dokonaniu zbrodni odeszli niezauważeni.
Zerknął za okno, deszcz przestał padać. Zszedł na dół do wozu i jeszcze raz nacisnął przycisk, który uruchamia dach. Mechanizm nadal był zablokowany. Meyer zrezygnowany spojrzał na granatowe niebo i stwierdził, że na razie nie będzie padało. Nigdy nie czuł się tak uzależniony od pogody. Przyszło mu do głowy, żeby jak najszybciej wrócić do domu i wysuszyć zalane siedzenia suszarką do włosów, lecz po chwili namysłu zmienił zdanie. Stwierdził, że z tak idiotycznego powodu jak zepsuty dach, nie może zaniedbywać swoich obowiązków. Chciał jeszcze przejść się Stawową i zastanowić nad ucieczką sprawców. Na mokrym siedzeniu położył reklamówkę, którą znalazł w teczce, i zasiadł za kierownicą. Z ulgą stwierdził, że silnik auta pracuje wzorowo.
Zaparkował przy placu Szewczyka. Kiedy próbował wcisnąć się pomiędzy auta a barierkę, usłyszał charakterystyczne pikanie. Irytujący odgłos czujników parkowania, normalnie słyszalny tylko dla kierowcy, w kabriolecie mogli podziwiać wszyscy. Na domiar złego chyba przesterowano ich głośność, jakby auto było przeznaczone dla niedosłyszących. Hałaśliwe „pik, pik, pik” rozlegało się niczym fanfary. Meyer lubił być w cieniu i czuł się okropnie, kiedy wszyscy się na niego gapili. A tak było właśnie w tej chwili. Mimo późnej pory, na Stawowej wciąż było wielu przechodniów.
– Co jeszcze? Może jakaś fontanna – jęknął. Dosłownie w ostatniej chwili wyhamował, ratując różową landrynkę