Nie truj już, proszę. Głowa mi pęka. Wiem to wszystko. Zawsze mówisz to samo…, chciał powiedzieć, lecz zamiast tego zdobył się na proszący ton.
– Nie miałem czasu się przebrać. Wciąż chodzę w tych śmiesznych lakierkach – szeptał, choć w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Zerknął na Klaudię. Siedziała spokojnie na krześle i uparcie obskubywała skórki wokół paznokci. To zajęcie bardzo ją absorbowało, chyba nawet nie zauważyła, że zostawił ją samą.
– Co mam zrobić? – Anka przez lata była ćwiczona w podobnych sytuacjach. Ile Wigilii, sylwestrów, imienin czy ważnych tylko dla nich wieczorów spędziła z sąsiadkami lub sama przed telewizorem, kiedy byli jeszcze razem? Jej nie trzeba było wiele tłumaczyć. Będąc jego żoną, wściekała się. Dziś, kiedy nie dotyczyło jej to bezpośrednio i miała w domu swojego dentystę, potrafiła zdobyć się na wielkoduszność. Zachowała się wzorowo, proponując pomoc.
– Mogłabyś pojechać do mnie, przywieźć jakieś ciuchy i buty na zmianę. No i znaleźć kartę pojazdu?
– Możesz mi powiedzieć, gdzie to wszystko masz?
– Karta chyba jest w szufladzie, razem z resztą dokumentów.
– Mam nadzieję… A ciuchy?
– Dawno nie prałem… Ale na suszarce coś tam wylosujesz. Mokasyny są w szafce w przedpokoju. Takie zamszowe.
– Wiem. Sama ci je kupiłam. Coś jeszcze?
– No tak… Muszę pojechać do Siewierza, załatwić formalności.
– No i? – W jej głosie wyczuł napięcie.
– No mówiłem… Miałem wypadek… Passat jest do kasacji, nie wiem, czy w ogóle…
– Chcesz moje auto? – weszła mu w słowo. – Po tym wszystkim masz jeszcze czelność prosić mnie o wóz?
Meyer milczał. Prawie słyszał, jak mówi: „Nie ma mowy”. A przecież tego starego strucla sam jej przywiózł z Niemiec wiele lat temu. Początkowo sądził, że samochód nada się jedynie na części, ale po gruntownym remoncie okazał się świetnym samochodem szkoleniowym dla Anki, która od lat miała prawo jazdy, ale nigdy nie nauczyła się dobrze prowadzić ani parkować. Szary nissan sunny, który przed dwoma laty osiągnął pełnoletność, wciąż dzielnie znosił wszelkie idiotyczne stłuczki, zarysowania i kolizje, do których dochodziło z winy Anki. Hubert czuł, jak narasta w nim irytacja. Jak ona śmie żałować mu tego grata, za którego sam zapłacił! Czekał teraz na jej odpowiedź jak na wyrok, ale nie zamierzał prosić czy się korzyć. Jeśli będzie trzeba, przesiądę się na tramwaj, postanowił. Ale Anka powiedziała:
– Tylko obiecaj, że nie będziesz palił w moim aucie.
– No, dobrze – odparł na odczepnego. Kiedy mu pożyczała tego starego kanciaka, czuł się jak porucznik Colombo, więc zawsze w nim palił. Tym idiotycznym i niemożliwym do dotrzymania warunkiem w ogóle się nie przejął.
– Ale obiecaj – powtórzyła.
Zdziwił się, że tak naciska, lecz zależało mu na tym wozie. Zdobył się na ton najbardziej przekonujący z możliwych:
– Tak. Znaczy… nie będę.
– W porządku. Ale jutro musisz mi go oddać.
– Tak, tak… Jasne, chociaż… – Chciał dodać, że zrobi tak, o ile nie zdarzą się jakieś nagłe czynności, lecz ugryzł się w język.
– Przyjadę najwcześniej za godzinę – zastrzegła. – Dopiero wstawiłam ziemniaki, muszę poczekać, aż się ugotują, i przygotować kolację Felicjanowi. Chyba mam w domu nasze, znaczy twoje klucze. Jeśli nie, będę musiała podjechać do pracy. Urządza cię to?
– Oczywiście, nigdzie się nie ruszam – przytaknął zadowolony. – Zostaw wszystko na portierni.
– Nie ma sprawy. Tylko zwróć go w stanie, w jakim go dostaniesz, tak?
– Jasne. – Meyer odpowiedział automatycznie, zajęty odpalaniem kolejnego papierosa od tego, który właśnie skończył.
– Szczęście, że dzieci mają jeszcze ojca – dodała Anka z troską, jakiej się po niej nie spodziewał. Kiedy zaczęła mówić o kluczach do ich domu w Ligocie, Meyer poczuł dziwne ukłucie.
– Dlaczego trzymasz je w pracy? – zdecydował się zapytać.
– Co? – Anka nie rozumiała, o co mu chodzi.
– Klucze, mówiłaś o kluczach.
– Nie wiem, może mam w domu. Sprawdzę.
– Ale skąd pomysł, żeby w szkole trzymać klucze do naszego domu? Przecież mogą być potrzebne.
– A niby po co?
– Nie ufasz mu? – zapytał czujnie.
– Komu?
– Swojemu… dentyście – wybrnął Meyer i zaśmiał się. Słowo „mąż” wciąż nie przechodziło mu przez gardło.
– Nie, to nie tak. Szanuję go, ale… sama nie wiem. Nie śmiej się… Felicjan jest naprawdę porządnym, odpowiedzialnym człowiekiem. Wiem, że go nie lubisz i… – Anka gubiła się w wyjaśnieniach.
– No, nieważne – przerwał jej i dodał naprawdę czule. – Dziękuję, Aniu.
Anka chwilę milczała.
– Nie ma sprawy. Choć tyle się zdarzyło i nam się nie udało, wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć – odparła ciepło, zadowolona, że były mąż nie chce rozwijać wątku jej nowego związku. – Czy ty nigdy się nie nauczysz, że w twoim fachu nie jedzie się nigdzie w lakierkach!
– Aniu, proszę cię, nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. Dokumenty są w komodzie w salonie, tam gdzie zwykle… Przywieź jakieś ciuchy i koniecznie normalne buty. Jak Marcelina? I powiedz wreszcie, jak Michu przeżył ten występ? Przepraszam, zapomniałem.
– Wiem, wiem. Ta twoja robota. Nienawidzę jej… Jakoś to przełknął, chociaż wszyscy ojcowie byli… Następnym razem… Wrócisz, to pogadamy. Naprawdę byłam wściekła, że nie dojechałeś. Obiecywałeś… I uważaj bardziej na siebie. Dam ci znać, jak się z tym wszystkim uwinę. Czy ja do końca życia będę musiała mieć ciebie na głowie, czy to się nigdy nie skończy? – znów zaczęła kwękać, ale Meyer już nie słuchał. Kątem oka zauważył podinspektora Szerszenia, który mocował się z kartą chipową przy bramce.
– Muszę kończyć – rzucił do słuchawki. – Dzięki.
Rozłączyli się bez pożegnania, Meyer był jednak pewien, że nie wystawi go do wiatru.
Zanim Szerszeń zbliżył się do siedzącej na krześle wdowy, Hubert zdążył jeszcze pomyśleć, że to prawdziwa ironia losu. Kiedy się z Anką rozstawali, myślał, że to on pierwszy ułoży sobie życie. Sądził, że pojawienie się Kingi – jego studenckiej miłości – to jakiś cud i że będzie miał w niej oparcie. Stało się inaczej. Kobieta, którą uważał za swoją największą miłość, zniknęła szybciej, niż się pojawiła. Najgorsze, że nie mógł nikogo za to winić. Ani Kingi, ani siebie. Los zakpił z nich obojga, piętnując drugą żonę Meyera śmiertelną chorobą, która zmusza Kingę do przebywania w klinice za granicą. Kiedy profiler o tym myślał, czuł złość na Boga, w którego nie potrafił już wierzyć. Kiedyś było inaczej. Ale kiedyś wszystko było inne.
Dziś jest żywym zaprzeczeniem własnego przekonania, że dobry profiler powinien mieć