Zemsta i przebaczenie Tom 4 Morze kłamstwa. Joanna Jax. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Jax
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-631-8
Скачать книгу
pływały w gęstej zawiesinie kaszy i warzyw. Prawdziwy krupnik, tak sycący, że gdy Renate postawiła przed Szymkiem talerz tłuczonych ziemniaków ze skwarkami i ogromnym kotletem obok, zaczął się obawiać, czy jego nieco skurczony żołądek to przyjmie.

      – A po drugim daniu, jak trochę odpoczniesz, będzie ciasto drożdżowe. Należy nam się jakaś przyjemność, bo przez tę cholerną wojnę, nie mamy prawie żadnych. – Renate kolejny raz uśmiechnęła się do Szymka, po czym dodała, jakby od niechcenia: – O, i Hanki Lewinówny posłuchamy, ona tak pięknie śpiewa. Dobrze, że żyje. Szkoda byłoby takiego talentu. A i Emil bardzo ją kocha i za nią tęskni.

      – A co ma nie tęsknić, jak to siostra jego – mruknął Szymek, napychając buzię kolejną porcją mięsa.

      – A może by tak Emilkowi niespodziankę zrobić i mu Hankę sprowadzić? Pomyśl, wchodzi do domu, a tu ukochana siostra… – zaczęła delikatnie Renate.

      – Pewnie by się ucieszył, tylko nie wiadomo, gdzie teraz pani Hanka mieszka. – Szymek wzruszył ramionami.

      – Ale Emil to chyba wie… – podpytywała Renate.

      – No przecie nawet nie wiedział, czy żyje, dopóki mu nie powiedziałem – bystrze zauważył Szymek.

      – Ale mówił, że ponad rok jej nie widział, a wojna już wtedy była, więc może nadal mieszka tam, gdzie ostatnio? – indagowała niestrudzenie Renate.

      – Może i tak. Ja tam tak dokładnie to się pana Lewina o siostrę nie wypytywałem.

      – Ale mógłbyś się dowiedzieć, bo jak ja… – zaczęła niepewnie Renate.

      – Wiem… To od razu zwącha, co pani kombinuje. – Szymon uśmiechnął się.

      Renate Zoll struchlała. Czyżby jej podstęp z sutym obiadem i propozycją kupna nowych butów się nie udał i ten szczeniak ją przejrzał? Przełknęła ślinę, zastanawiając się intensywnie, jak wybrnąć z sytuacji, gdy nagle Szymek dodał:

      – Dobrze, podpytam go którego dnia, żeby nie zmiarkował, że pani chce mu siostrę do Warszawy przywieźć. – Wyszczerzył zęby i uznał, że panna Zoll jest całkiem miłą osobą. Co z tego, że folksdojczką, ale była dobra dla pana Lewina, a teraz będzie taka również dla niego.

      7. Kołyma, 1943

      Zbudowany na wzgórzu drewniany dom z bali sprawiał wrażenie inscenizacji do bajki. A mogłaby zamieszkać w nim zła czarownica, która roztaczałaby wokół aurę niebezpieczeństwa i wrogości. Mieszkaniec owego domku nawet czuł się jak stara wiedźma, na widok której wszyscy pierzchali, ukrywając się za ścianami baraków czy konnymi wozami przywożącymi do zony materiały budowlane, jedzenie czy sprzęty. Stiepan Kaganowski wiedział jednak, że musi prowadzić obóz żelazną ręką. W tym regionie lato bywało bardzo krótkie, jeśli więc nie zdążą ze wszystkim, zanim nadejdą złowrogie mrozy, część ze skazańców będzie musiała mieszkać w namiotach, co może okazać się dla nich zabójcze. A on potrzebował ludzi, by wyrabiali wyśrubowane normy, narzucone zonie przez zwierzchników.

      Dźwięk hamującego na kamieniach samochodu oderwał myśli Stiepana od rozterek, czy zdąży wybudować wszystkie baraki przed porą zimową. Wyszedł przed dom i ujrzał zisa 101, parkującego tuż przed drzwiami wejściowymi. Chwilę potem z samochodu wytoczyła się zwalista postać pułkownika Bieriezowskiego.

      – Witajcie, pułkowniku – wyjąkał nieco przerażony wizytą Kaganowski.

      – Przyjechałem sprawdzić, jak idzie budowa. Musimy trochę powiększyć to miejsce. Dostałem telefonogram, że za tydzień przypłynie do Magadanu statek z niemieckimi jeńcami. To zdrowi, silni żołnierze, więc będziecie mieli dodatkowe ręce do pracy, ale muszą gdzieś mieszkać, żeby nam przedwcześnie nie pozdychali – zachrypiał Bieriezowski.

      – Ledwie wyrabiamy się z tym, co już zaplanowane, pułkowniku – jęknął Kaganowski.

      Przeraził się nie tylko z uwagi na dodatkowe prace budowlane, niemieccy jeńcy bowiem zawsze wywoływali agresję wśród więźniów, zwłaszcza błatników. Ci ostatni świetnie potrafili utrzymywać dyscyplinę w obozie, budząc grozę już samym wyglądem. Ich ciała pokrywały nieudolnie zrobione nakołki, głowy mieli wygolone po bokach z niewielką kępką tłustych włosów na czubku, a swoje niezadowolenie okazywali poprzez bicie innych drewnianymi kijami, nazywanymi termometrami. Niekiedy te akty przemocy były zupełnie niepotrzebne i w zasadzie stanowiły jedynie sposób na zabawę dla tych kryminalistów. Nie żeby Stiepan żałował bitych nieszczęśników, ale wśród więźniów nie znalazł żadnego lekarza i najczęściej ofiara takiej napaści albo umierała, albo nie nadawała się do pracy. Zatem, gdy przybędą znienawidzeni „fryce”, krew może zacząć lać się strumieniami.

      – Nasz obóz, pułkowniku, liczy już pięciuset więźniów, a nie mamy chociażby sanitariusza. Wybudowaliśmy barak dla chorych i rannych, tylko nie ma komu leczyć – delikatnie zagadnął Kaganowski.

      Pułkownik poklepał go po ramieniu wielką jak bochenek chleba dłonią pokrytą czerwonymi plamami i kolejny raz wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu.

      – Nie martwcie się, towarzyszu. Pod Kurskiem spacyfikowaliśmy niemiecki szpital polowy, to i wam się trafi ktoś z personelu medycznego – powiedział niby pocieszająco, a jednak w jego głosie zabrzmiała ironia.

      Bieriezowski dobrze wiedział, jak reagują więźniowie na niemieckich lekarzy w zonach. Już niejeden raz padali oni ofiarami rozwścieczonych nie tylko błatników – przestępców kryminalnych – ale także strażników i wozaków. Jednakże utrzymanie dyscypliny i ochrona personelu medycznego należały do komendanta, jak również znalezienie tłumaczy, którzy zrozumieliby mowę tych szubrawców.

      Kaganowski oprowadzał wysłannika z Magadanu między gotowymi barakami, wyznaczonymi miejscami dla koni oraz innymi budynkami mającymi pełnić funkcję stołówek, punktów medycznych czy wreszcie stolarni, kuźni i zakładów krawieckich. Wszystko było nowe, czyste, a więźniowie sprawiali wrażenie zdrowych i zadbanych. Bieriezowski wiedział jednak, że za kilka miesięcy wiele się tutaj zmieni, bo praca przy budowie, gdy na dworze panowała przyjazna aura, była niczym wczasy w porównaniu z robotą w kopalniach odkrywkowych, kiedy na zewnątrz mróz dochodził do minus pięćdziesięciu stopni. Zamarzało wtedy wszystko. Woda w ujęciach, robotnicy, a nawet wypluwana ślina zamieniała się w lodową kulkę, zanim dotknęła ziemi. Pułkownik starał się w tym czasie nie opuszczać Magadanu, siedział głównie w ciepłym pokoju murowanego budynku centrali i wypełniał skrupulatnie setki formularzy, które następnie wysyłał do Moskwy. Podległe mu kopalnie i tartaki osiągały naprawdę niezłe wyniki, ale kolejne normy, które do niego docierały, były coraz bardziej wyśrubowane i Bieriezowskiemu zdawały się niemożliwe do osiągnięcia. Jednak rozsyłał je po kolejnych obozach, by jego podwładni realizowali plany przy pomocy wszelkich dostępnych metod. Ludzi na Kołymie nie brakowało, wciąż napływali nowi i z ich stratą nikt się nie liczył. Polityczni i bytownicy, czyli niepolityczni, błatnicy, i jeńcy, wszyscy i tak kończyli jednakowo. Pozbawieni ubrań, z przyczepionymi do dużego palca u nogi birkami, kończyli w masowych mogiłach, przysypani kamieniami i żwirem. Leżeli tam pewnie do tej pory, ponieważ wieczna zmarzlina konserwowała ich ciała. Niemi świadkowie wielkiego przedsięwzięcia Bierzina, który zapoczątkował dzieło uprzemysłowienia Kołymy, a skończył stracony, jako japoński szpieg.

      Pułkownik opuścił obóz pod wieczór, pochwalił nowego komendanta, zgłosił kilka uwag i ruszył swoim zisem do kolejnych miejsc, by sprawdzić, czy są gotowe na zimowe chłody. Stiepan powrócił do domu, gdzie znajdował się także jego gabinet, nastawił samowar i zaczął przeglądać