Lecz Falwell i jego klika woleli za pomocą władzy podżegać do nienawiści. Ich przerażające słowa oraz ich bierność zezwoliły ludziom na ignorowanie cierpienia chorych na HIV i AIDS. Dorzucili swoje trzy grosze do tego powszechnego przeświadczenia, że AIDS nie jest problemem ogólnokrajowym czy ogólnonarodowym, ale jedynie sprawą gejów, narkomanów, mieszkańców dużych miast. Tak postępując, bynajmniej nie wspomogli walki z tą chorobą.
W roku 1985, kiedy sytuacja naprawdę zaczynała wyglądać coraz gorzej, dwa wydarzenia znacząco zmieniły postrzeganie i rozwój epidemii AIDS.
Francuskim i amerykańskim badaczom udało się w końcu zidentyfikować wirusa, który powoduje AIDS, i choć przez długi czas dyskutowano, komu przypisać tę zasługę i jak powinno się owego wirusa nazwać, ostatecznie stał się znany jako human immunodeficiency virus (ludzki wirus niedoboru odporności) lub w skrócie HIV. Niemniej Departament Kontroli Żywności i Leków dopiero w marcu 1985 roku zatwierdził wyniki pierwszego w historii badania krwi na okoliczność występowania HIV. Ten test był dość prymitywny i początkowo służył wyłącznie do badania krwi dawców. Lecz to już było coś. Naukowcy w końcu wiedzieli, co wywołuje AIDS, a to dało zdesperowanym pacjentom maleńką nadzieję, że jest to zapowiedź wynalezienia skutecznego lekarstwa na tę chorobę.
Nie nastąpiło to jednak aż do roku 1987. Do tego czasu lekarze nie byli w stanie zrobić więcej dla pacjentów z AIDS niż tylko pomóc łagodzić jego objawy. To zmuszało ludzi zmagających się ze strasznym wirusem do uciekania się do najróżniejszych dziwacznych, eksperymentalnych i zazwyczaj nieskutecznych terapii. Pamiętam, że moi przyjaciele latali do Meksyku po zastrzyki aminokwasowe. Radykalnie zmienili dietę. Zażywali wszystkie rodzaje niekonwencjonalnych lekarstw używanych do leczenia nowotworów czy zatrucia metalami ciężkimi z nadzieją, że może w jakiś sposób wpłyną one także na ich chorobę. Wszyscy byli rozczarowani efektami. Nie istniał żaden cudowny lek. Lecz ten pierwszy test na obecność wirusa HIV zrewolucjonizował sposób, w jaki naukowcy i lekarze leczyli i badali AIDS.
Następnie, jeszcze w roku 1985, stosunek amerykańskiego społeczeństwa do tej choroby zmieniła druga informacja. Rock Hudson, jeden z najsłynniejszych aktorów w historii Hollywood, ogłosił, że umiera na AIDS. Kiedy informacja ta została po raz pierwszy podana do wiadomości publicznej, nie powiedziano dokładnie, w jaki sposób Hudson stał się HIV-pozytywny. Ludzie z jego otoczenia spekulowali, że być może zaraził się wirusem podczas transfuzji krwi przy operacji serca. Lecz wszyscy w Hollywood oraz w kręgach, w których ja się obracałem, wiedzieli, że Rock był gejem i że najprawdopodobniej zaraził się chorobą drogą kontaktów seksualnych.
Media zupełnie zwariowały. Ludzie po prostu nie mogli uwierzyć, że ten postawny, mierzący prawie dwa metry gwiazdor filmowy, ten modelowy amerykański samiec alfa, miał AIDS. Do czasu śmierci Hudsona 2 października 1985 roku sekret jego orientacji seksualnej został wyjawiony, lecz ku mojemu zaskoczeniu fakt ten wcale nie nastawił ludzi przeciwko niemu. Wręcz przeciwnie, pamiętam, że wiele mówiono o tym, że Rock Hudson jest nową „twarzą AIDS”, słyszało się też komentarze w stylu: „Jeśli Rock Hudson mógł się zarazić, to każdy może się zarazić”.
Zawsze widziałem coś głęboko ironicznego w tym, że po czterech latach masowego umierania gejów na AIDS punktem zwrotnym w postrzeganiu tej choroby przez Amerykanów był… gej umierający na AIDS. Rock Hudson nie pasował jednak do stereotypu na temat homoseksualistów. Był bożyszczem kobiet, wystąpił u boku Doris Day w filmie Telefon towarzyski. Przyjaźnił się z Ronaldem i Nancy Reaganami. Stał się „szanowanym” obliczem AIDS i chyba samo AIDS stało się nieco bardziej akceptowalne, nieco mniej ohydne – dlatego, że ON je miał.
Oczywiście śmierć Hudsona nie zakończyła w cudowny sposób owej apatii i bigoterii otaczającej tę chorobę. Do tego było jeszcze daleko. Lecz mimo to pomogła zmienić sposób, w jaki postrzegano nosicieli, oraz zmusić rząd do poważniejszego potraktowania epidemii. Niecałe trzy tygodnie po śmierci Hudsona amerykański Senat przeznaczył 221 milionów dolarów na badania nad AIDS, czyli ponad dwukrotnie więcej niż w roku poprzednim. Po tym, jak umarł Rock Hudson, ignorowanie AIDS nie wchodziło już w grę. Podejście do choroby zaczynało ulegać zmianie, tak samo jak i jej zasięg. Do roku 1985 AIDS rozprzestrzeniło się na całym świecie. To było prawdziwe pandemonium.
Choć wpływowe instytucje, takie jak amerykański rząd czy media, w końcu zaczęły traktować AIDS jako kryzys zdrowia światowego, którym przecież było, strach i ignorancja nadal uniemożliwiały właściwą reakcję społeczną. Wielu ludzi, którzy na samym początku byli obojętni wobec tej choroby, pod koniec lat 80. wpadło w zupełną histerię i zaczęło rozpowszechniać niedorzeczne pomysły na poskromienie epidemii. Ikona konserwatystów William F. Buckley zasugerował tatuowanie wszystkich chorych na AIDS. Chciał oznakować przedramiona używających strzykawek narkomanów i pośladki homoseksualistów. Bardziej „godna” wersja wymyślonego przez Buckleya piętnowania sprowadzała się do obowiązkowych testów na HIV dla wszystkich gejów i innych „groźnych” indywiduów. Co z tego, że w latach 80. testy na HIV zazwyczaj dawały fałszywe wyniki. Nieważne, że przymusowe badania odsunęłyby na dalszy plan tych, którzy najbardziej potrzebowali opieki medycznej. I że właściwie każdy poważny członek środowiska lekarskiego uważał ten pomysł za idiotyczny. Obowiązkowe testy były rodzajem prostej, nieskomplikowanej koncepcji, którą łatwo można było sprzedać społeczeństwu obawiającemu się choroby, nadal zupełnie nierozumianej, bo rząd nie robił niemal nic, by edukować ludzi na jej temat, a co dopiero z nią walczyć.
Pomysł przymusowych badań został zawetowany przez, o ironio, C. Everetta Koopa, arcykonserwatywnego sekretarza Departamentu Zdrowia Ronalda Reagana. Koop znany był głównie ze swych antyaborcyjnych poglądów, lecz jego sprawozdanie na temat AIDS z 1986 roku stało się prawdziwą sensacją. Ów raport nie tylko bowiem odrzucał obowiązkowe testy jako coś niepraktycznego i przynoszącego efekty przeciwne do zamierzonych, lecz także domagał się edukowania społeczeństwa na temat AIDS od najmłodszego wieku oraz zakrojonej na szeroką skalę dystrybucji kondomów. To było naprawdę coś. Po pięciu latach od wybuchu epidemii sekretarz Departamentu Zdrowia w swoim przemówieniu zapowiedział pierwsze większe przedsięwzięcie rządu związane z edukacją na temat AIDS. Fundamentaliści byli wściekli na Koopa za tę jego szczerą wypowiedź, lecz on pozostał wierny swoim poglądom i chwała mu za to (warto dodać, że rząd brytyjski już rok wcześniej zadbał o dostarczenie informacji o AIDS do każdego angielskiego domu).
W roku 1987 prezydent Reagan w końcu wygłosił przemówienie na temat AIDS. To była pod wieloma względami rozczarowująca mowa, zawierająca zbyt wiele komunałów i zbyt mało zapowiedzi konkretnych działań. Z drugiej strony prezydent Stanów Zjednoczonych nareszcie powiedział to, co naród powinien był usłyszeć od niego już dawno temu: „Ważne jest, by Ameryka nie odrzucała ludzi, którzy zmagają się z tą chorobą, lecz troszczyła się o nich z szacunkiem i życzliwością. To jest walka z chorobą, a nie z naszymi współrodakami”. Te słowa powinny były paść w roku 1982, ale i tak lepiej późno niż wcale.
Podczas gdy administracja Reagana zaczynała budzić się z długiego snu, walka z AIDS podjęta przez naukowców posuwała się do przodu. W marcu 1987 roku pierwszy spowalniający postęp choroby środek został zaaprobowany przez Departament Kontroli Żywności i Leków. Ów lek, AZT, miał właściwości antyretrowirusowe i, jak wykazały testy kliniczne, był w stanie opóźnić rozwinięcie się AIDS u HIV-pozytywnych pacjentów. Chorzy, których leczono