Dzień dziesiejszy należy do najciekawszych w mojem życiu. Spotkałem Turskiego na obiedzie, siadł przy mnie. Przypomniałem mu, że mamy się zejść z Polińskim i Starzewiczem w kawiarni wieczorem i iść razem na posiedzenie francuskiego towarzystwa studenckiego. Zaproszono nas, i chciałem bardzo poznać życie francuskie nieco bliżej, niż to można uczynić na ulicy. Odpowiedział mi, że musimy mu wybaczyć i iść bez jego przewodnictwa – on przecież najdawniej z nas mieszka w Paryżu – gdyż on wieczorem wybiera się do Zaleskiej. Powiadam mu pół żartem, że to zaczyna być podejrzane. A on mi na to, patrząc zabawnie w oczy: »dlaczego?« – i dodaje zwolna: przegrałeś dziesięć franków… Tak mi się wydawały dziwne mina jego, głos i ta radość cała, widoczna na twarzy, że początkowo po prostu trudno mi było z nim mówić.
Ale potem rozgadaliśmy się i miałem takie wrażenie, jakgdyby przegroda, która nas dzieliła upadła nagle i wróciły dawne czasy nieograniczonej ufności i przyjaźni. Opowiedział mi wszystko. Właściwie zakochał się jakoś nagle i niespodzianie, i już w kilka dni po moim przyjeździe nie mógł sobie dać rady z tem uczuciem, które chciał zdławić, bo nie śmiał wierzyć, aby ona go kochała. Był tak rozdrażniony, że tylko udając zupełną na wszystko obojętność, mógł jakoś ukrywać, co się z nim dzieje. Tymczasem ona kochała go już wtedy, kiedy jeszcze ledwie się znali, i płakała po nocach i uspokoić się nie mogła, jeśli go przez dzień cały nie widziała. Widziałem dobrze, jak jej był za tę miłość wdzięczny. Oświadczyli się sobie w dzień wilii, po odejściu Polińskiego, tak jakoś znienacka, że trudnoby powiedzieć, kto właściwie dał początek. Przesiedzieli wtedy razem prawie do rana. Był zakochany, kochany, zaręczony, szczęśliwy. To wszystko i chyba dosyć.
Rozmawialiśmy długo, bardzo długo. Ja mówiłem nie wiele, bo tak mię nowe położenie Turskiego dziwiło, a nawet, czegom się nie spodziewał, wzruszało, że trudno mi było myśl jakąś skleić; natomiast on opowiadał bez przerwy. Naturalnie, chciał się żenić, ale nie było to możliwe prędzej niż za trzy lata, po ukończeniu studyów: czas ten jednak przeleci prędko, o tem nie ma mowy. Ona zgadzała się na wszystko, byle być z nim.
Nie spotkałem jeszcze w życiu człowieka tak uradowanego: radował się w nim doprawdy każdy atom krwi. I czegóż w radości tej nie było: miłość, wdzięczność, nadzieja, duma, szczęście, wszystko!
To jednak niezwykły charakter jest Władek Turski. Wśród nas, którzy z rodzinnego domu nie dostajemy nic, prócz banalnych przepisów, a z życia bierzemy tylko to, co na wierzchu najdostępniejsze, on rzeczywiście sprawia wrażenie arystokratycznego dziecka, które się urodziło w wysokich komnatach i w kołysce słyszało nie jęk nianiek, lecz organy. Co ten człowiek już stracił, a ileż mu jeszcze pozostało! Szmat za szmatem wyrwał z siebie wiarę, ale zachował cały bezmiar uwielbienia dla tego, co czcić chciał; gardził prostytutką i dusił w sobie zmysły, a nie brakowało uniesień w jego miłości. Jestto człowiek czysty.
Radość Turskiego udzieliła mi się: słuchając go czułem się odmłodzony jakiś i rzeźwiejszy. Byłem zadowolony, że fałszywy nasz stosunek raz się wyjaśnił i to pomyślniej, niż przewidzieć mogłem. Wszystko było teraz wytłómaczone. Cieszyłem się również jego szczęściem: gdy mi o niem opowiadał, kilka razy kręciły mi się łzy w oczach.
Dla jego narzeczonej posłałem bukiet; kontent jestem, że mogłem jej zrobić przyjemność, gdyż ona przepada za kwiatami. Przykro mi tylko trochę, że byłem złym obserwatorem, ale czyż można było się tego po cichym Władku Turskim spodziewać. Jestem pewien, że każden z jego dawnych kolegów trzymałby też w zakładzie moją stronę.
Władek źle jednak robi, że swych zaręczyn publicznie nie ogłasza; przez to plotki tylko powstawać będą. Niby nie ma w tem tajemnicy; kto chce, może domyślać się i wiedzieć. Przed nami t. j. przedemną i Polińskim, Turski mówi wciąż o swej miłości; widać, że tylko ten przedmiot go zajmuje. Zdaje mi się, że w podobnym wypadku byłbym więcej skryty. Chociaż… nie wiem. To powtarzanie: kocham, kocham, kocham… jest czysto odruchowe i niewłasnowolne, jak śpiew ptaka na wiosnę.
Pomimo, że zaręczyny nie są wszystkim oznajmione, w damskiej kolonii naszej panuje już straszne oburzenie. Mężczyzna tak jest rzadki i tak często sprzedaje się teraz »en détail«, że dostać całego odrazu jest świetnym interesem. Wystawić sobie można wściekłość koleżanek, że przyjechała obca intruzka, nawet na żadnym wykładzie się nie zjawiła i rogów wielkiej mądrości nie pokazała, a już męża trzyma. Nie ma nic pocieszniejszego nad ich ironiczne miny, w których świetnie widać tę utajoną i niby nie istniejącą złość. Zwykle mię to śmieszy, lecz dzisiaj Łużecka zirytowała mię do żywego. Jest głupota, która już graniczy z podłością. Zarzucała Zaleskiej wręcz, że przyjechała tylko, aby wydać się za mąż – co wiem, że nie jest prawdą. Natarłem na nią ostro i ostrzegałem, żeby nigdy nie mówiła o małżeństwie i miłości, bo jestto dla niej teren na zawsze obcy, na którym wygląda, jak kaczka ucząca się latać. Moja opinia złośliwego gbura jest ustalona na długo.
Teraz jednak, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, widzę, że może nie miałem tyle racyi, ilem sobie początkowo przypisywał. Mniejsza zresztą o racyę, ale rola szlachetnego obrońcy bywa czasem śmieszna i kto wie, czym właśnie takiej roli tutaj nie odegrał. Gdyby Łużecka była dowcipna, przysłałaby mi paczkę biletów wizytowych z takim np. napisem:
Tak; śmiesznie się wygląda, broniąc, czego się nie posiada.
Dotąd nie chciałem przeszkadzać Turskiemu w jego sielance; widziałem zresztą, że sobie nie życzył, aby Zaleską kto z nim razem odwiedzał. Dziś jednak nie miałem nic do roboty po obiedzie, a upłynął już tydzień od oświadczyn, więc wypadało nawet narzeczonej powinszować. Kupiłem bukiet białych róż i narcyzów i poszedłem do niej; mieszka teraz przy ulicy des Feuillantines, na wprost klasztoru.
Widzę z ulicy, że jest światło w pokoju, ale przyćmione; paliło się tylko na kominku. Pukam do drzwi; otwierają mi. Naturalnie, Turski jest u niej. Witając się z nimi czuję, że mają dłonie wilgotne i ciepłe. Daję Zaleskiej bukiet i nie wiem dlaczego, pomimo, że słowa płyną mi dość gładko, nie zdobywam się na żadne powinszowania lub życzenia. Cała uroczystość sprowadza się szczęśliwie do mocnego, znaczącego uściśnienia ręki.
Nie zdaje mi się, żebym im był zawadzał. Siedzieli dalej przy sobie na kanapie, trzymając się wpół i przytulając do siebie. Siadłem opodal na krześle; rozmawialiśmy trochę, chociaż najczęściej milczeliśmy – i to było najwymowniejsze.
Oni są w tem stadyum, że obecność osoby trzeciej nic a nic im nie przeszkadza. »Ten trzeci« nie istnieje dla nich. Całowali się przy mnie tak, jakgdyby byli we dwoje. Poliński, którego spotkałem wracając później, mówił mi, że to samo robili przy nim i przy Starzewiczu, chociaż go prawie wcale nie znają.
Zaleska jest jednak strasznie zakochana. Dość spojrzeć na jej oczy i ruchy; a nie przypuszczałem nigdy, żeby panna »z dobrej sfery«, napojona po uszy konwenansami, dała się publicznie tak całować i pieścić. Widocznie nie znam się na kobietach – ale Zaleska jest wyjątkowo uczuciowa, impulsywna, pierwotna.
Jest ona teraz tak naiwnie i niewinnie bezwstydna – co zresztą bardzo jej do twarzy – że gdy patrzę na nią mimowoli przypomina mi się nieśmiertelna Haida z Don-Juana. Widzę teraz nawet, że i dla niej i dla Turskiego przyjemnie jest, jeżeli mają świadków, którzy mogą patrzeć na nich i podziwiać ich miłość.
Władek ma jednak ogromne szczęście. Narzeczeństwo wśród rodziny, w rodzinnem mieście jest obstawione tak obrzydliwie ohydnym ceremoniałem zwyczajów, że