Sprawunków zakupiliśmy tyle – niepodobna było Zaleską wyrwać od Potina – że trzeba było wziąć doróżkę, aby odwieść wszystko do domu. Zaleska pojechała z Turskim, a ja zostałem, bo nie chciało mi się tak wcześnie wracać z bulwarów na lewy brzeg. Siadłem przy stoliku w kawiarni niedaleko Opery i przyglądałem się przez kilka godzin tym tłumom, które przesypywały się bezustanku z jednego końca bulwarów na drugi. Ten tłum nie rozdrażniał mię tak, jak zwykle, lecz dziwnie jakoś kołysał, wciągał w siebie i pochłaniał. Pamiętam, że podobnego wrażenia doznawałem niegdyś, leżąc nad brzegiem morza, gdy fala, jedna za drugą, bez ustanku, pchana wiatrem, którego wyczuć niepodobna było, biegła na piasek z pluskiem i tysiącem szemrzących strumyków nazad się cofała. I tu i tam nieskończoność ruchu, która pociąga i znicestwia. Wróciłem późno w nocy.
Zabawił mię dziś Poliński. Po obiedzie byłem z nim w kawiarni. W ogromnie ciężkich i zawiłych, jak zawsze, frazesach opowiadał mi – z tajemniczą miną – że mu się zdaje, jakoby Turski miał się do Zaleskiej, a i »ona na to, jak na lato«. Przestrzegał ich nawet żartobliwie słowami bajki:
Ostrożnie dzieci, wy się źle bawicie,
Dla was jest to igraszką, tu chodzi o życie.
Pyszny materyał na wujaszka z tego Polińskiego!
Poliński ogromnie lubi udawać człeka przemyślnego a znawcę dusz ludzkich – ale tu zdaje mi się, że się pomylił i puścił tylko głupią plotkę. Jak tam z panną, nic wiem: ani mię to obchodzi, ani ją znam dostatecznie, abym wiedział, jak się u niej słabość sercowa objawia, choć taki spacerek do Café-Riche kobiety zakochanej wcale nie zdradza. Ale Turskiego to Poliński znów wcale nie zna. On zawsze i wszędzie lubił się opiekować, patronować komuś, jeśli sądził, że jestto potrzebne. Lubi, żeby go poważano i słuchano jego słowa i rady. Dlaczego więc i tutaj nie ma się zaopiekować, zwłaszcza, gdy ta opieka ma przecież swoje smaczne strony. W tej posusze rodaczek Zaleska doprawdy jest najprzystojniejsza, a wydaje się miłą, bo bardzo jest wdzięczna każdemu, kto ją odwiedza.
Na plotkarskiej psychologii Polińskiego zarobię dziesięć franków; zabawiliśmy się bowiem w miłosnego totalizatora: meta – pierścionek zaręczynowy na palcu, czas – Wielkanoc, stawka – dziesięć franków. Szkoda, że nie setka.
Poliński ma też być na Wilii u Zaleskiej. Będzie więc nas czworo.
Nie miałem najmniejszej ochoty pójść do Zaleskiej, a kiedym został w domu, zły jestem na siebie i żałuję tego. Wola moja składa się zawsze jakby z dwóch połów, z których jedna jest zaprzeczeniem drugiej. Jaka połowa stanie na wierzchu i wysunie się jako czyn – jestto rzeczą przypadku, przelotnego wpływu, którego nieraz nawet sam nie dostrzegam. Zarówno w drobnostkach, jak i w najważniejszych sprawach – postanowienie jest dla mnie męczarnią, której nie znam równej.
Jakbądź się stało, siedzę w domu sam, a jest już po dziesiątej, a więc za późno, żeby wyjść do Zaleskiej. Mogli zresztą przysłać po mnie, jeśli byli zaniepokojeni lub jeśli im zależało rzeczywiście na mojej obecności. Niechaj się bawią… W mieście wszystko pozamykane; nawet kawiarnie zaświętowały od dziewiątej. Zresztą codziennie mam dosyć wrzawy i gazet.
Cisza, cisza… Wypełza z kątów, wylata ciężkiemi skrzydłami, potężnieje, nabrzmiewa, wznosi się jak fala i usta, oczy, głowę mi zatapia. Wszystkiemi szczelinami wchodzi do wnętrza mej istoty, rozlewa się w krwi i kościach, sączy się do serca, a dzwoni i huczy, jak muszla pusta, gdy do ucha ją przyłożyć. I nie lęka się ani szelestu kroków, gdy chodzę po pokoju, ani szmeru kartek książki, którą przerzucałem, ani dźwięku piosenki, którą próbowałem nucić – ale wchłania je w siebie, przetrawia i w ciszę taką samą, niezmąconą, przemienia… Rozpacz!
Nie chciałem iść do Zaleskiej, bo ostatecznie, cóż mię z nią i tymi wszystkimi ludźmi wiąże; ale teraz dałbym nie wiem co, aby wyrwać się z tej ciszy, mówić i słyszeć głos ludzki.
I to jest życie, młodość? Ta ohydna pustka, nicość? Chciałbym raz żyć, szaleć, płonąć, chociażby cierpieć przyszło i zginąć. Ale pragnę, a nie umiem tego – lub też dla mnie innych potrzeba rozkoszy, niż te, które wszystkich sycą. Mam może za twardą duszę, aby ją zwykłe rylce rysować i rzeźbić mogły. A może tylko nie umiem czuć, nie umiem żyć i radować się życiem – bo i to jest sztuka, którą wyssać lub której nauczyć się trzeba. Cała przeszłość moja prześlizgnęła się dotąd po mnie, jak fala po głazie, nie zostawiając w swym odwrocie nic, prócz piany i szumowin. Miałem może zadowolenia i radości, ale szczęścia, tego wielkiego słonecznego szczęścia nie widziałem nigdy. A wszystko inne jest surrogatem, blichtrem, fałszem, tylko szczęście jest pięknem i prawdą. A jednak… drżało mi niegdyś w rękach serce dziewczęce, niewymownie piękne i czyste – i porzuciłem je wprzód, zanim może zdołałem się przesycić. Marzyłem o sztuce, o poezyi – i napisałem kilkadziesiąt wierszy, gdy przecież życic, samo życie powinno być pięknem. Żyć każdą iskrą krwi, każdym błyskiem duszy – to tylko jest sztuką.
Tymczasem jest cisza, cisza… Minęła już północ, a nie nadchodzi ani sen, ani znużenie, nic, prócz ciszy.
............
............
Na niebie mojem chmury,
Lecz z nich nie strzelą gromy, zwiastuny złotych burz.
Ogrody moje kwitną,
Lecz niema fiołków w nich, lilij białych, ani róż.
Ponure moje oczy,
Lecz suchej ich źrenicy nie zwilży srebrna łza.
Zmęczone moje dłonie,
Lecz ręka, co omdlewa, nie rwała paszczy lwa.
Stęsknione moje serce,
Lecz w piersi rozmarzonej ohydna żądza trwa.
Pogodne moje czoło
Lecz w czaszce rozpalonej bezsilna rozpacz łka.
To prawda… lecz na cały wieczór męki, to za mało.
Od dzisiaj zabrałem się do pracy; biblioteka jest otwarta i myślę przesiadywać tam codziennie pięć do sześciu godzin. Opracowywanie materyałów w domu też pochłonie czasu sporo. Po za swoją pracą nie chcę o niczem wiedzieć, nic więcej mię tu nie powinno obchodzić. Życie w Paryżu może być równie jednostajne, jak w każdem innem ludzkiem gnieździe. Ten gwar wielkoświatowy, umysłowe i polityczne prądy, całe tętno świata, którego byłem tak ciekaw, o wiele wspanialej przedstawiają się zdaleka, aniżeli tu na miejscu wśród wrzawy drobnych, codziennych wypadków. Jak zawsze drzewa zasłaniają las.
Przyroda tak samo jak ja, zabrała się do zimowej pracy i osypała nas śniegiem i opadła mrozem, jak na Paryż, niezwykłym. Zimno, które tu panuje zwykle w mieszkaniach, ożywia zawsze stosunki towarzyskie w kolonii polskiej. Ludzie zbierają się razem i grzeją się… ciepłem zwierzęcem. Dzisiaj wybieram się z Polińskim na wieczór do Łużeckiej.
Wczoraj