– Ojcze, ojcze! co cię boli? – powtórzyłem z płaczem nieledwie.
– Mnie to boli – rzekł ojciec, wskazując na książkę.
– Szkaradna, niegodziwa książka – zawołałem z oburzeniem i rzuciłem ją na ziemię.
– Źle robisz synku – odpowiedział, podnosząc ją spokojnie.
– A cóż to jest ojcze?
– Historia.
– A cóż jest w tej historii?
–
– O mój synku! wszystko, czego już nie ma, wszystko, co jest, wszystko, co będzie, to się znajduje w książkach do tej książki podobnych. – A kiedym ja się dziwił bardzo, ojciec pokazał mi kartkę, na której różne znaczki były, i powiedział mi, że za pomocą tych znaczków mogę kiedyś wiedzieć, co robili umarli, słyszeć o czym mówiono najdalej lub najdawniej, widzieć aż po krańce ziemi i nieba, aż po głębię duszy ludzkiej. – Ja też co prędzej wszystkich nauczyłem się znaczków, ich użycie sam ojciec mi wskazał dziwnym sposobem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz dał mi do złożenia te słowa: „Mama cię kocha”, to mi potem odebrał elementarz, kazał oczy zamknąć i wyobrazić sobie mamę w tej chwili, gdy nad moim łóżeczkiem schylona budzi mnie pocałowaniem na dnia dobrego życzenie. Później obiecał mi, że w kilku literach zobaczę dużo kwiatów, drzew, owoców i dał mi przeczytać – „ogród” – Później na wyraz – „gwiazda” – przypomniał mi, jak to ona maleńka drżącym światełkiem, gdzieś wysoko na niebie migoce, a powiedział mi jednak, że gwiazda to świat. I ja tak nauczyłem się czytać od niego wyraz każdy obrazem, uczuciem i myślą. – Ale wy moi drodzy dziwicie się zapewne, czemu dotychczas o matce mojej nic nie nadmieniłem jeszcze. Ach! bo dla mnie w każdym wspomnieniu ona tak była obecna, tak ją czułem przy sobie, że mi się zdało, jakbym ciągle o niej tylko albo do niej mówił. – Matka… Czy wy wiecie, dlaczego ja z takim uszanowaniem z drogi ustępuję i głowy uchylam, gdy koło mnie przejdzie w podeszłym wieku kobieta? – czy wiecie wy, dlaczego nieraz w kościele, a nade wszystko w jakim ubogim, małym, wiejskim kościołku, mnie się łzy w oczach zakręcą, gdy postrzegę z dala przed stopniami ołtarza klęczącą postać kobiety? – Czy wy wiecie, dlaczego nigdy nie przejdę koło żebraka, bym do niego z jałmużną ręki nie wyciągnął, koło smutnego, bym z chęcią pociechy myśli ku niemu nie zwrócił, koło płaczącego na drodze dziecka, bym go wyrazem pieszczoty nie utulił, na ręce nie wziął, w zimie przy własnej piersi nie rozgrzał lub w lecie od przejeżdżających wozów z niebezpiecznego miejsca nie usunął? – czy wiecie wy dlaczego? oto dlatego, bo miałem matkę!… bo w każdej chwili podobnej, zawsze ją widzę przed sobą – tkliwą, anielską, błogosławiącą… tak wszystko czyniącą, jak ja przy niej czynić nawykłem. – Och! doprawdy, kiedy mi się błogie dni pierwszej młodości w pamięci rozwiną – kiedy późniejsze w przeciwieństwo stawię… ale przecież wy nie lirycznej elegii chcieliście ode mnie, ja mam tylko co do wypadków mego życia waszą ciekawość zaspokoić, jednak pozwólcie na chwilkę rozdziwaczenia. Czy się z was komu śniło kiedy, że go z wysokiej bardzo i bardzo stromej góry, np. z takiej góry, z jakiej Chrystus widział wszystkie królestwa ziemi i wszystkie skarby królestw, że go, mówię, z takiej góry w przepaść jakąś strąciła – ot, dajmy na to, ręka szatana, któremu on, co nie jest Chrystusem, jak Bogowi zaufał. – Przypominacież wy sobie owo spadanie, coraz wolniejsze, coraz cięższe, – ziemia cała już sprzed oczu zniknęła, niebo tylko widać przez małą szczelinę, ale i niebo znika, – a coraz ciemniej, coraz okropniej, a spadający wie, że tam gdzieś na dnie rozbić się musi, tylko dna nie dojrzy, nie dojrzy! – Och! wtedy po pierwszej chwili odurzenia następują długie chwile wściekłej rozpaczy – jest czas na wspomnienie każdej radości straconej – wszystkich nadziei swoich, wszystkich czynów swoich, wszystkich wzniosłych zamiarów, wszystkich może wielkich, może dla świata użytecznych zdolności – co tak bez śladu zniszczeją – których już nie ma nawet, choć my jesteśmy jeszcze. – A tu jakby dla zaostrzenia tortury piekielną fantasmagorią rozwija się przed nami ów obraz na owej górze podziwiany; – i choć poznaliśmy szatana, my czujemy, żebyśmy znowu za jedną chwilę podobną drugi raz wieczność oddali. – I tylko nam sęp żalu kawałami serce szarpie, że gdy się miało umierać, czemu się z tej góry głowy nie rozbiło? – A potem inna boleść, potem widzimy najdokładniej każde ziółko, którego jeszcze w upadku uchwycić się można było, rozważamy każdy sposób, każde podobieństwo ratunku, przekonywamy się, że bylibyśmy nie upadli, że bylibyśmy się podźwignęli – gdyby jeden krok tylko, jedno poruszenie – jedna myśl – a teraz daremnie, teraz praw natury nie cofniemy, zaciężyliśmy nad głębią, trzeba spadać – spadać – spadać! Jedna przyszłość nam została – jedna nadzieja tylko, zdruzgotania się tam na dnie – i gdyby raz już skończyć – gdyby spaść – gdyby nie żyć – cała rozpacz przesila się w tę szaloną niecierpliwość, ale przepaść głęboka – przepaść Miltonowska[5], do której to się leci dziewięć dni i dziewięć nocy. Więc niecierpliwość sama siebie zużyła nareszcie – człowiek jest kamieniem – wie i pamięta, lecz nie boleje – nie rozpacza już. Człowiek kamień gdy upadnie, czyż choć tam w głębi – ostatnią iskrą w rozbiciu ostatnim zaświeci?… Ach! darujcie mi, darujcie państwo, miałem zupełnie o czym innym mówić, ten sen, ta przepaść, to do niczego niepodobne – chyba do tego, com ja czuł na jawie – ale wam niech los szczęści, cieszę się nieskończenie, że mnie tu nikt nie zrozumiał.
Ale za to zrozumieliście mój wiek dziecinny i ówczesną naturę moją – wiecie, że zrodziłem się kochanym, wzrosłem kochającym – kochanie, zawsze kochanie, to cały moich kursów pedagogicznych sumariusz; w przydatku do niego nauczyłem się górnictwa i mając rok siedemnasty, zostałem górnikiem.
Od tego to siedemnastego roku zaczyna się dziwaczna powieść bardzo zabawnych zdarzeń – uśmiejecie się serdecznie.
II
W domu rodziców obchodzono Wigilię Bożego Narodzenia. Dzieci się pozjeżdżały, bo już nie wszystkie pod rodzinnym żyły dachem. – Dwóch braci ożenionych, Adam i Józef, w dalszych mieszkali okolicach. – Trzy siostry poszły za mąż: Julcia, Bronisia i Terenia. – Karol wojskowo służył w Królestwie i z Lubelskiego na czas krótki tylko za urlopem przyjechał, Cyprian gdzieś aż z Rzymu ostatni list pisał, ja sam z Węgier wracałem, a przy rodzicach aniołem pociechy tylko Ludwinka została – moja Ludwinka zawsze blada, zawsze smutna, zawsze, nawet w chwilach radości swojej, jakby za szczęściem nieujętnym[6] tęschniąca[7]. – Ja dziś myślę, że Ludwinka musiała żyć z