Karol po tej pierwszej chwili niespokojności usunął się sprzede mnie, wziął fuzję i z najzimniejszą krwią do rąk mi ją podał znowu – jednym rzutem oka wymierzył – za palec mój pociągnął i wilczysko ani zipnęło już nawet. – Brat prosto poszedł do Zitty, piersi jej trochę okaleczone chustką przyłożył, rzemieniem tręzli obwiązał, Molocha pogłaskał, za uszy wytargał, w łeb szeroki pocałował, potem skoczył lekko na siodło i znów gwizdnął, żeby Zitta przede mną uklękła. – Przez całą drogę rozmawialiśmy, jakie to śliczne z tego wilka będzie futro pod nogi dla matki – rozmawialiśmy o wielu innych rzeczach – tylko jeden wyraz żadnemu z nas do ust się nie przyplątał – wyraz „bojaźń”. – Karol nie wspomniał go i w zapytaniu nawet; dał mi uczuć szczęście pierwszego zwycięstwa jako najnaturalniejszą własność, jako przynależne mojej ludzkiej istocie zdarzenie. – Później coraz częściej brał mię z sobą na polowanie – i kiedym zabił pierwszego dzika, aż mię uściskał z radości, lecz uściskał dlatego, że dzik był pysznym odyńcem, a nie dlatego wcale, że mu dałem na pięć kroków do siebie przypędzić i tak celnie trafiłem, jak gdyby kulę życzenie poniosło.
Siostra Bronisława jedno słowo tylko rzuciła w życie moje. Nie pamiętam, która to już była rocznica mych urodzin – przypadała, jak widać, w tej chwili rozwijania się, kiedy człowiek zaczyna głowę podnosić i w niebo spoglądać. – Późnym wieczorem siedziałem na kamieniu pod szeroką, cienistą lipą na samym środku dziedzińca rosnącą. Bronisława siedziała przy mnie, milczeliśmy oboje; ale powietrze, ziemia, niebo całe, odzywały się do nas jakimsiś wyraźnym, choć nie wyrażonym głosem rojących nad trawami owadów, hukających żab po stawach, drżących w chłodzie listków drzewa. – Księżyc znowu był w pełni, gwiazdy wszystkie tak przed nim zbladły, że gdzieś z dala od niego ze dwie ich ledwie świeciło, a białe chmurki goniły się po ciemnobłękitnej przestrzeni jak rozigrane trzody białorunych owiec niewidzialnego pasterza albo jak stada śnieżnych gołąbków, albo też rozkładały się w srebrne pióra żeglujących po wodzie łabędzi, unoszących się orłów. – Czasem nawet przepłynęła jakaś łódka z tajemniczymi postaciami; czasem niby anioł w długiej powłóczystej szacie, bo i czegóż ja tam nie widziałem! – aż siostra wzięła mię za rękę. – Beniaminie – rzekła, gdyż ona jedna nigdy pieszczotą nie zmieniała imienia mojego.
– Beniaminie, czy słyszysz?
– Och! słucham ciągle siostrzyczko, wszakże to łąki i drzewa tak grają.
– Beniaminie, czy widzisz? – spytała znowu i wskazała do góry.
– Och, patrzę ciągle siostrzyczko, bo to piękniejsze niż wszystkie Cypriana obrazki.
– Beniaminie, a czy czujesz co w twojej własnej piersi? – i przyłożyła mi rękę do serca.
– Ja czuję – odpowiedziałem po chwili – że tak mi dobrze, jak kiedy Julcia śpiewa, jak kiedy mię mama na kolana weźmie, jak kiedy mię Karolek na swoją Zittę wsadzi – i lepiej jeszcze, bo mi jest tak dobrze, jak wtedy kiedy nie ze zmartwienia płaczę i kiedy w radości śmiać się nie mogę, jak kiedy chciałbym was wszystkich jednym objęciem uściskać i wszystkiemu jednym rzutem oka zapanować. A to wszystko razem jest… ja ci nie umiem powiedzieć, czym to jest siostrzyczko.
– A ja ci powiem, Beniaminie – tylko pamiętaj na całe życie swoje – to co słyszysz w tej chwili – co widzisz przed sobą, co czujesz w sobie – to wszystko – śpiewne, piękne, jasne, szczęśliwe – to wszystko jest Bóg…
I zachowałem słowa Bronisławy, jako sama kazała, na całe życie moje – i przerzuciłem wiele ksiąg mądrych i niemądrych – kłamstw i prawd nasłuchałem się wiele, namarzyłem więcej jeszcze; lecz w każdej chwili, i po każdym przejściu wracały mi te w dzieciństwie od siostry usłyszane wyrazy. Na nich rozwinął się ciąg ducha mojego, zaprzeczyłem sobie samemu, nie zaprzeczyłem im. – Byłem zmartwiony a bolejący – lecz choć nie czułem, widziałem przynajmniej zawsze, że wszystko śpiewne, piękne, jasne i szczęśliwe to Bóg – że mądrość to Bóg – że szczęście to Bóg – że miłość to Bóg… Cały ów wieczór na kamieniu pod lipą z Bronisławą przesiedziany był wstępną życia mojego modlitwą.
Jeśli Karol i Bronisława tak wyraźnym, lecz jedynym w mej przeszłości odbili się wspomnieniem, daremnie bym za to Cypriana i Terenię chciał w tych pierwszych latach dzieciństwa jakąś wyłącznością odznaczyć sobie, widzę ich w każdej godzinie, mam w pamiątce każdej – Cyprian malował mi lub przez innych namalowane pokazywał obrazki. – Terenia o każdym z nich i jemu, i mnie cudowne opowiadała historie – lecz gdybym chciał powtórzyć te, co na mnie więcej zrobiły wrażenia, to by końca temu i przez dziś, i przez jutro nie było; ja przecież w czternastym roku dopiero ich słuchać przestałem, a kiedym zaczął, doprawdy? – sam nie wiem. Z nazwiskami otaczających mnie rzeczy, jednocześnie usłyszałem tysiące dziwnych wyrazów, jak np. zaczarowana księżniczka, piękny rycerz, cudowny sygnet, czarodziejski zamek, diamentowe podziemne pałace – ogniste duchy na chmurach lecące – i to wszystko ułożyło się jakoś w naturę moją, nie na zabobon, nie na słabość charakteru, ale prędzej bym powiedział na jakąś dziwną siłę fantazji; – kiedyś – gdy wam się uiszczę z wywołanej życzeniem waszym powieści mego życia i gdy znowu tak jak dzisiaj zbierzemy się na dobrą chwilę przed ten ciepły kominek, byle tylko wiatr nie świszczał, to państwu opowiem, którą z tych bajek Tereni. Was to przecież nie znudzi, Henryku, Teklo, Edmundzie – ci, co życia nie znają, ci, co je poznali aż do stracenia ostatniej nadziei, aż do odzyskania najpierwszej spokojności, ci lubią bajki cudowne – wszakże prawda moi drodzy? – Ach te bajki, i te obrazki Cypriana! lecz Cyprian już wchodzi w szaloną biografię moją – a mnie jeszcze myśli i słowa w dawniejszy czas uciekają ku świętym pamiątkom. – O moim ojcu jużeście słyszeli, mój ojciec taki poważny, taki uczony, taki dobry i łagodny. – W szczupłym domku nie było osobnego pokoiku na jego księgi i papiery; lecz kiedy zasiadł do czytania, to bez nakazu, bez przymusu, prostym rzeczy i zwyczajów układem, tak wszystko cichło dokoła, że mógłbyś brzęczenie muchy usłyszeć. – Ja w tym wzrosłem – i nie pamiętam nawet, żeby mi kto w podobnych razach spokojność zalecał. – Kiedy ojciec książkę roztworzył, matka szła po cichu na palcach przez pokój; siostry i bracia wychodzili najczęściej lub które sobie nieruchomie z robótką w kąciku zasiadało. – Jednego dnia i ja tak zostałem, przerzucając ostrożnie, żeby mi nic a nic nie szeleściły karty starego jakiegoś dzieła in 4-to[4], w którym były wszystkie wizerunki królów polskich. – Och! mój Boże, jak to ja pamiętam, Cyprian gniewał się na nie, a szczególniej że Wandzie dano rogatą czapkę – a Jadwidze ogromną kryzę, w której niby garbata i jakby dusząca się wyglądała. – Lecz ja nie byłem tak surowym krytykiem, mnie co dzień jak coś nowego bawiły i myszy gryzące Popiela, i ogromna peruka Wiśniowieckiego, i łańcuchy Zygmuntów; bo też przyznać