– Czy możesz mi opowiedzieć swoimi słowami to, co przeczytałeś? – zapytał po chwili.
Chłopiec złożył książkę, odsunął ją na znak, że będzie czerpał opowiadanie tylko z pamięci, i zaczął wyłuszczać po rosyjsku treść bajki odczytanej.
Jaczmieniew ciągle się uśmiechał. W najciekawszym punkcie opowieści podniósł w górę rękę z gestem charakterystycznym, jakiego używa nauczyciel, pewny, że mu jego miły uczeń trafnie odpowie – rzucił szybko zapytanie:
– Siedem razy dziewięć?
– Szest'diesiat tri[60]! – z tryumfem zawołał Michcik.
– Wyśmienicie, wyśmienicie – rzekł głośno dyrektor, a schylając się do Wiechowskiego, szepnął półgłosem: – Szanowny panie nauczycielu, temu chłopcu w końcu roku… pojmuje pan?… najpierwszą…
Pedagog schylił głowę i rozdął nieco nozdrza na znak nie tylko zgody, ale porozumienia się co do joty i przypominał w owej chwili kelnera z wykwintnej restauracji, który zgaduje życzenia gościa szczodrobliwego. Był już prawie pewien sytuacji i, jak czyni zazwyczaj człowiek szczęśliwy, zaczął kusić fortunę.
– Może jaśnie wielmożny pan zechce jeszcze Michcika… coś z arytmetyki, z gramatyki?
– Czy tak? Bardzo, bardzo jestem… Ale trzeba już temu dać spokój. Proszę, wyrwij pan kogoś jeszcze…
– Piątek! – zawołał nauczyciel nieco zbity z tropu.
– Jeść! – wrzasnął Piątek, pewny, że to chodzi o tak zwaną pieriekliczkę[61].
– Czytaj! – zgrzytnął na niego Wiechowski.
Czytanie Piątka mniej już zachwyciło dyrektora. Nie poprawiał go wcale, tylko uśmiechał się na poły dobrotliwie, na poły ironicznie. Zanim chłopiec przemordował trzy wiersze, rzekł do nauczyciela:
– Proszę jeszcze kogoś wywołać…
W czaszce nauczyciela słowa powyższe sprawiły szum gwałtowny, który rozwiał wszystkie jego myśli jak wicher plewy. Kilku jeszcze chłopców umiało sylabizować i to po parę liter zaledwie. Na chybił trafił jednak Wiechowski zawołał:
– Gulka Matwiej[62]!
Gulka powstał, wziął wskazówkę w rękę i cichutko wyszeptał kilka nazw liter moskiewskich. Gdy dyrektor przynaglać go zaczął do głośniejszego mówienia, chłopak zląkł się, usiadł na miejscu, a koniec końców wlazł pod ławę. Wówczas Jaczmieniew zstąpił z katedry i wszedłszy między ławki po kolei sam egzaminował dzieci. Trwało to bardzo długo. Nagle Wiechowski, miotający się w dreszczach przerażenia, usłyszał, że dyrektor mówi najczystszą polszczyzną.
– No, a kto z was, dzieci, umie czytać po polsku, no, kto umie?
Kilka głosów odezwało się w rozmaitych kątach izby szkolnej.
– Zobaczymy, zaraz zobaczymy… Czytaj! – rozkazał pierwszej osobie z brzega.
Dziewczyna owinięta w zapaski wydobyła Drugą książeczkę Promyka[63] i zaczęła dosyć płynnie czytać.
– A kto ciebie nauczył czytać po polsku? – zagadnął ją dyrektor.
– Stryjna mnie nauczyli… – szepnęła.
– Stryjna, co to jest stryjna, panie nauczycielu? – zwrócił się do Wiechowskiego.
– A ciebie kto nauczył czytać po polsku? – spytał małego chłopca, nie czekając na odpowiedź Wiechowskiego.
– Pani nauczycielowa pokazała nom z Kaśką durkowane…
– Pani nauczycielowa? Wot kak[64]! – szepnął uśmiechając się jadowicie.
Wysłuchawszy jeszcze kilku chłopców i powziąwszy wiadomość, że im litery nierosyjskie wskazywał sam nauczyciel, dyrektor cofnął się spomiędzy ławek i rzekł do Wiechowskiego:
– Czy ksiądz jaki przychodzi do szkoły?
– Nie. U nas we wsi nie ma kościoła; dopiero w miasteczku Parchatkowicach, o dziesięć wiorst stąd, jest kościół i dwu księży.
– Tak, tak… No, panie Wiechowski – rzekł znienacka Jaczmieniew – bardzo, bardzo jest źle. Na takie stado dzieci – dwu czyta, a pozostali nic nie umieją. Źle mówię zresztą, bo dosyć znaczna ilość czyta po polsku, a w stosunku do czytających ruskie to ilość wprost kolosalna. I mnie to nawet nie dziwi. Pan, jako Polak i katolik, prowadzisz polską propagandę.
– Propagandę… polską? – jęknął Wiechowski, wcale nie będąc w stanie zrozumieć, co by mogły oznaczać te dwa wyrazy, ale dobrze pojmując to jedno, że kryje się w nich słowo: dymisja.
– Tak… polską propagandę! – zawołał Jaczmieniew krzykliwie. – To może się panu i innym uśmiechać, ale nie takie jest, jak wielekroć pisałem w cyrkularzach[65], życzenie władzy. Pan jesteś tutaj urzędnikiem i źle pan spełniasz swój urząd. Mało dzieci czyta… Nie widzę rezultatów.
– Michcik – szepnął Wiechowski.
– Co Michcik? Byłeś pan kiedy w teatrze, widziałeś pan głównego tenora i statystów? Otóż cała szkoła są to statyści, a ci dwaj – to główni śpiewacy, okazy… Stara to sztuczka, na której ja się znam nieźle. Powtarza się to przecie w każdej niemal szkole i jest śmiertelnie nudne… Ja nie jestem z pana zadowolony, panie Wiechowski…
W nauczycielu zatrzęsło się serce i wnętrzności. Nie widział już wcale osoby dyrektora i jak dziecko zwracał się ku szczelinie we drzwiach prowadzących do jego mieszkania, przez którą podpatrywała i podsłuchiwała bieg wizyty pani Marcjanna. W mózgu jego biegały jeszcze niektóre myśli jak strzykania bólu. Jedną z nich, ostatni środek ratunku, powiedział do Jaczmieniewa:
– Może jaśnie wielmożny pan dyrektor raczy wejść do mnie…
– Nie, ja nie mam czasu – i żegnam… – rzekł naczelnik szorstko, wdziewając palto z pośpiechem.
– Książki, wykazy prowadzę starannie… – rzekł jeszcze Wiechowski.
– Książki! – zawołał dyrektor szyderczo. – Sądzisz pan tedy, że w zamian za pensję, mieszkanie i stanowisko nie trzeba nawet prowadzić ksiąg, a jeżeli się pisze w nich cokolwiek, to jest to już tytuł do nagrody? Cóż zresztą… książki? Ja mam przecie pańskie wykazy. Figurują tam cyfry czytających, których ja tu wcale nie znajduję.
Ostatnie słowa wypowiedział zarzucając futro na ramiona.
– Żegnam was, dzieci, uczcie się pilnie, starajcie się!… – rzekł do zebranych uczniów. Potem, wychodząc, odezwał się do nauczyciela:
– Moje uszanowanie…
Wiechowski nie był w stanie ani wyprowadzić go, ani wyjść za nim. Stał oparty o stolik katedry i patrzył na drzwi wchodowe[66]. Mróz śmiertelny obejmował jego ciało i wstrzymywał krew w żyłach.
„Wszystko się skończyło… – myślał pan Ferdynand – masz teraz… Cóż tu robić, gdzież się tu wynieść, z czegóż tu żyć? Utrzymam się to z pisania próśb do sądu? Przecież tam już