Syzyfowe prace. Stefan Żeromski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
usta pana Wiechowskiego jak dwa strzępy sukna. Palcami prawej ręki, powalanymi atramentem, z gracją i kokieterią odgarniał z czoła spadające promienie włosów i rozkopywał śnieg szastając po nim nogą w nieprzerwanych ukłonach. Zwiędła i zastygła twarz jego marszczyła się w uśmiechu czołobitności, który czynił ją podobną do maski.

      O wiele śmielej zbliżała się do sanek pani nauczycielowa. Była to kobietka przystojna, choć nieco za wielka i za otyła. Miała oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo źle usposobiły dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedział, czy ta pani w danym momencie patrzy na niego i, co najważniejsza, czy ona w ogóle go widzi. Drogą dziwnego skojarzenia wrażeń prędko wykombinował, że nauczycielka podobna jest do ogromnej muchy.

      – Powitać, powitać! – wołała, szepleniąc[9] pani Wiechowska i poczęła wysadzać z sanek matkę Marcinka.

      – Jakże zdrowie? – zapytał nauczyciel gwałtownym sposobem i nie wiedzieć kogo, ani na chwilę nie przestając uśmiechać się jednostajnie.

      – Powitać kawalera! – mówiła coraz śmielej i głośniej nauczycielowa, teraz już specjalnie do Marcina. – Cóż, były dudy[10]? Pewno były, ejże!…

      – Cóż to za dudy, mamo? – szepnął kawaler przez zęby.

      – Jakże zdrowie? – wypalił znowu nauczyciel, mocno zacierając ręce.

      – Ano, otóż i jesteśmy! – rzekł ze swobodą pan Borowicz. – Dudy? Było tam tego trochę, ale, chwalić Boga, niewiele, niewiele.

      – Spodziewam się, proszę pana dobrodzieja – rzekła nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym – spodziewam się… Marcinek powinien to rozumieć – mówiła z rosnącym uczuciem i rozdymając nozdrza – że rodzice i cała familia oczekują po nim wiele, bardzo a bardzo wiele! Powinien to rozumieć, że musi stać się nie tylko pociechą rodziców w sędziwej starości, podporą ich lat zgrzybiałych, ale i chlubą…

      Ten wyraz „chlubą” wymówiła ze szczególnym namaszczeniem.

      – A, naturalna rzecz! – zakończył nauczyciel, zwracając się do pana Borowicza z takim wyrazem twarzy, jakby pytał: „No, a może by tak kieliszeczek szpagaterii[11]?”

      – Czymkolwiek Marcinek zostanie – mówiła nauczycielka coraz płynniej, brnąc po śniegu do sieni, a stamtąd wprowadzając gości do mieszkania – czy to obywatelem ziemskim, czyli też kapłanem, czy sekretarzem gminnym albo oficerem – zawsze powinien to mieć przede wszystkim na uwadze, że ma być chlubą swej familii. Nie wiem, jaki o tej sprawie sąd mają państwo dobrodziejostwo, co się zaś mnie tyczy, to jest to moje święte przeświadczenie…

      „Znowu tą chlubą…” – ze znużeniem myślał kandydat na stanowisko tak podwyższone wśród całej familii. Ponieważ zaś przed chwilą wyraźnie słyszał, że może być oficerem, a jednocześnie patrzał w oczy matki, zamglone niewymowną miłością i łzami, opuściła go tedy naprężona uwaga, z jaką wsłuchiwał się w mowę nauczycielki, i począł z całą swobodą myśleć o błyszczących szlifach i dzwoniących ostrogach. Byłby nawet przysiągł w owej chwili, że ostrogi i szlify są ową nieznaną chlubą.

      Pokoik, do którego wprowadzono przybyłych, miał niesłychanie małe wymiary i zastawiony był mnóstwem gratów. Jeden kąt zajmowało wielkie łóżko, drugi kąt piec kolosalnych rozmiarów, trzeci znowu łóżko; na środku stała kanapa i okrągły stolik z jesionowego drzewa, pokrajany najwidoczniej kozikami[12] i porysowany jakimś narzędziem tępym a zębatym. Na ścianach wisiały tu i ówdzie litografie[13] wyobrażające świętych i święte. Przy drzwiach prowadzących do izby szkolnej zawieszony był na sznurku duży kalendarz w zielonej okładce, a na nim rzemienna pięciopalczasta dyscyplina[14] z trzonkiem do złudzenia naśladującym sarnią nóżkę. Właśnie w owej chwili, kiedy Marcinowi troiła się po głowie chluba w kształcie szlif[15] ułańskich, wzrok jego padł na okropny instrument…

      – No, i jakże tam, hę? – zapytał nauczyciel, wyciągając chudą i kościstą rękę w kierunku czupryny Marcina z takim gestem, jakiego używał zwykle felczer Lejbuś, kiedy się do strzyżenia „pod włos” zabierał. Jednocześnie przejęły malca dwa dreszcze: na widok dyscypliny i tej okrutnej, chudej łapy. Westchnął z głębi piersi w taki sposób, że tego aktu nikt nie widział, nawet matka, i poddał spokojnie głowę jakiejś dziwnej pieszczocie nauczyciela, która przypominała rozcieranie świeżo nabitego guza. Straszna rezygnacja, do której zmuszał się całym wysiłkiem woli, skupiła się w cichych myślach:

      „Mama mię tu zostawi samego… on mię z początku będzie brał za głowę… o, tak… a potem…”

      Później z odwagą, która była trudnym do zniesienia cierpieniem, spojrzał na dyscyplinę i nawet podniósł wzrok na pana Wiechowskiego.

      Tymczasem do pokoju weszła dziewczynka, mniej więcej dziesięcioletnia, na cienkich nogach obutych w duże trzewiki – i dygnęła. Miała na sobie dosyć gruby kubrak i włosy zaplecione w tyle głowy w cienki warkoczyk, noszący w tamtych okolicach nazwę „mysiego ogonka”.

      – To Józia… – rzekła pani Wiechowska. – Uczy się i wychowuje u nas. Jest to właśnie siostrzenica księdza Piernackiego.

      To słowo „siostrzenica” nauczycielka podkreśliła tonem zagradzającym do umysłów osób obecnych drogę jakiejkolwiek, chociażby nawet minimalnej, wątpliwości.

      – A… – mruknęła dosyć niechętnie pani Borowiczowa.

      – Przywitajcie się, moje dzieci! – rzekła nauczycielka z emocją. – Będziecie się razem uczyli, powinniście więc żyć w zgodzie i pracować z zapałem!

      Józia spojrzała na Marcinka iskrzącymi się oczami, a potem uległa całkowitemu zgłupieniu.

      – Marcinek! – szepnął chłopcu do ucha pan Borowicz – przywitajże się… To tak zaczynasz postępować w szkole! Wstydź się!… No!

      Chłopiec zaczerwienił się, spuścił oczy, a potem raptownie wyszedł na środek izby, rozstawił nogi szeroko, zsunął je z hałasem i zabawnie kiwnął przed koleżanką cały swój korpus. Józia straciła do reszty przytomność umysłu. Spoglądała na mistrzynię swą wytrzeszczonymi oczyma i bokiem cofała się z pokoju. Była już blisko drzwi, gdy je właśnie otworzono. Ukazał się w nich kipiący samowarek[16] na rachitycznie krzywych nóżkach, powyginany w sposób nadzwyczajny.

      Niosło go przed sobą wielkie i brzydkie dziewczysko, odziane w czarną od brudu, zgrzebną koszulę, potargany i wytłuszczony lejbik[17], wełnianą zapaskę[18] i szmatkę na włosach nieczesanych od kilku miesięcy.

      Samowarek ustawiono na rogu stołu przy pomocy czynnej pana nauczyciela i zaczęto zasypywać i zaparzać herbatę w sposób wysoko ceremonialny i obrzędowy.

      Rodzice Marcinka spostrzegli, że jest to z pewnością pierwsza herbata w bieżącym półroczu szkolnym.

      Mrok z wolna zalegał pokoik. Pan Borowicz przysunął swe krzesło do rogu kanapki szczelnie wypełnionego przez panią Wiechowską i półgłosem zaczął prowadzić z nią ostateczną umowę o „leguminy”[19], jakich miał dostarczyć w zamian za światło udzielać się mające w tym domu jego synowi.

      Marcinek stał teraz obok matki i słuchał,


<p>9</p>

szepleniąc (daw.) – dziś: sepleniąc.

<p>10</p>

dudy – tu: płacze.

<p>11</p>

szpagateria (żart.) – wódka.

<p>12</p>

kozik – składany nożyk.

<p>13</p>

litografia (z gr.) – obrazek odbity za pomocą płyty kamiennej, na którą uprzednio naniesiono rysunek.

<p>14</p>

dyscyplina – tu: bicz o kilku rzemieniach.

<p>15</p>

szlif – dziś popr. forma D.lm: szlifów; szlify oficerskie – epolety, naramienniki munduru z oznaczeniami stopnia wojskowego; także: stopień oficerski.

<p>16</p>

samowar – daw. urządzenie do przygotowywania herbaty.

<p>17</p>

lejbik (z niem.) – krótki wierzchni kaftanik.

<p>18</p>

zapaska – fartuch.

<p>19</p>

leguminy – dosł. desery; tu: artykuły żywnościowe.