Potop. Henryk Sienkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Henryk Sienkiewicz
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
i przy jego blaskach widać było na gościńcu w przedzie wznoszące się kłęby kurzawy, jakoby stada albo wojsko szło naprzeciw.

      Wkrótce w kurzawie poczęło błyskać, rzekłbyś, że kto iskry wśród kłębów rozsypuje, i światełka migotały coraz wyraźniej niby świece jarzące, dymem otoczone.

      — To groty połyskują! — zawołał pan Wołodyjowski.

      — Wojsko idzie.

      — Pewnie szwedzki jaki oddział.

      — U nich tylko piechota ma włócznie, a tam kurzawa szybko się porusza. To jazda, to nasi!

      — Nasi, nasi! — powtórzyli dragoni.

      — Formuj się! — zabrzmiał głos pana Rocha.

      Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan Wołodyjowski miał płomień w oczach.

      — To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie może inaczej być!

      Już tylko staje drogi dzieliło zbliżających się od wozu i odległość zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny oddział nadchodził rysią. Na koniec z kurzawy wysunął się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku, jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:

      — To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba.

      Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.

      — On! Nie kto inny! — rzekł — i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji wszędzie... Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.

      — Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! — rzekł Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i począł wołać:

      — Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!

      Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:

      — Stój! Stój!

      — Naprzód! Stępą! — zakrzyknął pan Roch.

      — Poddaj się! — wołano z drogi.

      — Ognia! — zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.

      Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił.

      Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.

      — Ognia, psiawiary! — ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza.

      Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.

      — Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! — mruknął Mirski.

      Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.

      — Tam mi śmierć! — zakrzyknął okropnym głosem.

      I skoczył ku nim jak piorun.

      Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekance zaszumiały na gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami w kurzawę i padł przywalając jeźdźca.

      W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi oficera.

      — To Józwa Butrym! — zawołał Wołodyjowski. — Józwa Beznogi!

      Pan Roch chwycił z kolei Józwę za połę i poła została mu w ręku; po czym jęli się wodzić jak dwa sczepione jastrzębie, bo obadwaj olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił się, ale pana Rocha nie puścił, i obaj utworzyli jakoby jedną kulę, która przewracała się na gościńcu.

      Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło pana Kowalskiego, który targał się i szarpał jak niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi jak odyniec psami, podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał zginąć, a tymczasem naokół słyszał dziesiątki głosów powtarzających słowa: „Żywcem! Żywcem!”.

      Wreszcie siły go opuściły i omdlał.

      Tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a raczej na wozie, i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierkę, przy czym wołał zdyszanym głosem:

      — Ha! Przydał się na coś Zagłoba! Damy teraz Radziwiłłowi dzięgielu! Mości panowie, wolni jesteśmy i ludzi mamy! Zaraz ruszymy dobra mu pustoszyć! A co! Udał się fortel?... Nie tym, to innym sposobem byłbym się wydostał i waćpanów także!... Całkiem mnie zatkało, że tchu nie mogę złapać! Na radziwiłłowskie dobra, mości panowie, na radziwiłłowskie dobra! Jeszcze wszystkiego o nim nie wiecie, co ja wiem!...

      Dalsze wybuchy zostały przerwane przez ludzi laudańskich, którzy biegli jeden przez drugiego witać swego pułkownika. Butrymi, Gościewicze Dymni, Domaszewicze, Stakjanowie, Gasztowtowie — cisnęli się naokoło wozu, a potężne gardziele ryczały nieustannie:

      — Vivat! Vivat!

      — Mości panowie! — rzekł mały rycerz, gdy uciszyło się nieco — towarzysze najmilsi! Dziękuję wam za afekt!... Straszna to rzecz, że musimy hetmanowi posłuszeństwo wypowiadać i rękę nań podnosić, ale gdy zdrada jawna, nie może być inaczej! Nie odstąpim ojczyzny i pana naszego miłościwego... Vivat Joannes Casimirus rex!...

      — Vivat Joannes Casimirus rex! — powtórzyło trzysta głosów.

      — Dobra radziwiłłowskie zajechać! — krzyczał Zagłoba. — Spiżarnie i piwnice mu wypłukać!

      — Koni nam! — zawołał mały rycerz.

      Skoczono po konie.

      Tymczasem Zagłoba rzekł:

      — Panie Michale! Hetmaniłem tym ludziom w zastępstwie twoim i przyznaję im chętnie, że mężnie sobie poczynali... Ale gdyś teraz wolny, zdaję władzę w twoje ręce.

      — Niechże wasza miłość komendę bierze, jako godnością najstarszy — rzekł pan Michał zwracając się do Mirskiego.

      — Ani myślę! A mnie co po tym! — odrzekł stary pułkownik.

      — To jegomość pan Stankiewicz...

      — Ja mam swoją chorągiew i cudzej nie będę brał! Ostań waszmość przy komendzie; ceremonia sieczka, satysfakcja owies! Znasz ty ludzi, ludzie ciebie, i najlepiej przy tobie będą stawali.

      — Uczyń tak, Michale, uczyń, boć to i niełakoma rzecz! — mówił Jan Skrzetuski,

      — Niechże i tak będzie.

      To rzekłszy pan Michał wziął buławę z rąk Zagłoby, uszykował w mig chorągiew do pochodu i ruszył wraz z towarzyszami na jej czele.

      — A gdzie pójdziemy? — pytał Zagłoba.

      — Żeby tak waściom prawdę powiedzieć, to sam nie wiem, bom jeszcze o tym nie pomyślał — odparł pan Michał.

      —