Potop. Henryk Sienkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Henryk Sienkiewicz
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Dalibóg, zlezę z woza i na konia siędę. Nie ja będę miał wuja na sumieniu, jeno pan hetman. Pókim żyw, nie będzie z tego nic!

      — Nie, to nie! — rzekł Zagłoba. — Wolę to, że szczerze mówisz, chociaż pierwej byłem twym wujem niż Radziwiłł twoim hetmanem. A czy ty wiesz, Rochu, co to jest wuj?

      — Wuj — to wuj.

      — Bardzoś to roztropnie wykalkulował, ale przecie, gdzie ojca nie ma, tam, Pismo mówi: wuja słuchał będziesz. Jest to jakby rodzicielska władza, której grzech, Rochu, się sprzeciwić... Bo nawet i to zauważ, że kto się ożeni, ten snadnie ojcem być może; ale w wuju płynie ta sama krew, co w matce. Nie jestem ci wprawdzie bratem twej matki, ale moja babka musiała być ciotką twej babki; więc poznaj to, że powaga kilku pokoleń we mnie spoczywa, bo jako wszyscy na tym świecie jesteśmy śmiertelni, tedy władza z jednych na drugich przechodzi i ani hetmańska, ani królewska nie może jej negować, ani nikogo zmuszać, żeby się oponował. Co prawda, to święte! Ma-li hetman wielki, czy też, dajmy na to, polny, prawo nakazać, nie już szlachcicowi i towarzyszowi, ale lada jakiemu ciurze, żeby się na ojca, matkę, na dziada albo na starą ociemniałą babkę porywał? Odpowiedz na to, Rochu! Ma-li prawo?

      — Hę? — spytał sennym głosem Kowalski.

      — Na starą ociemniałą babkę! — powtórzył pan Zagłoba. — Kto by się wonczas chciał żenić i dzieci płodzić albo się wnuków doczekać?... Odpowiedz i na to, Rochu!

      — Ja jestem Kowalski, a to pani Kowalska — mówił coraz senniej oficer.

      — Kiedy chcesz, niech i tak będzie! — odpowiedział Zagłoba. — Lepiej to nawet, że nie będziesz miał dzieci, bo mniej kpów będzie po świecie grasowało. Nieprawda, Rochu?

      Zagłoba nadstawił ucho, ale nie usłyszał już żadnej odpowiedzi.

      — Rochu! Rochu! — zawołał z cicha.

      Pan Roch spał jak zabity.

      — Śpisz?... — mruknął Zagłoba. — Czekajże, zdejmę ci ten żelazny garnek z głowy, bo ci niewygodnie. Opończa dusi cię pod szyją, jeszcze by cię krew zalała. Co bym był za krewniak, żebym cię nie miał ratować.

      Tu ręce pana Zagłoby poczęły poruszać się z lekka koło głowy i szyi Kowalskiego. Na wozie spali wszyscy głębokim snem, żołnierze kiwali się także na kulbakach, inni, jadący w przedzie, podśpiewywali z cicha, wypatrując zarazem pilno drogi, bo noc, choć niedżdżysta, była bardzo ciemna.

      Jednakże po niejakim czasie żołnierz prowadzący tuż za wozem konia ujrzał w ciemnościach opończę i jasny hełm swego oficera. Kowalski, nie zatrzymując wozu, zsunął się i kiwnął, by mu podano rumaka.

      Po chwili siedział już na nim.

      — Panie komendancie, a gdzie staniemy na popas? — pytał wachmistrz zbliżywszy się ku niemu.

      Pan Roch nie odpowiedział ani słowa i ruszył naprzód, minął z wolna jadących na przedzie i znikł w ciemnościach.

      Nagle do uszu dragonów doszedł tętent szybkiego biegu konia.

      — Skokiem komendant ruszył! — mówili między sobą. — Pewnie chce obaczyć, czy jakiej karczmy nie ma blisko. Czas by już koniom popasać, czas!

      Tymczasem upłynęło pół godziny, godzina, dwie, a pan Kowalski ciągle, widać, jechał naprzód, bo go nie było jakoś widać. Konie znużyły się bardzo, zwłaszcza przy wozie, i poczęły się wlec wolno. Gwiazdy schodziły z nieba.

      — Skocz no który do komendanta — rzekł wachmistrz — powiedz mu, że szkapy ledwie nogi ciągną, a wozowe ustały.

      Jeden z żołnierzy wyruszył naprzód, ale po godzinie wrócił sam.

      — Komendanta ani śladu, ani popiołu — rzekł. — Musiał z milę naprzód wyjechać.

      Żołnierze poczęli mruczeć z nieukontentowaniem.

      — Dobrze mu, bo się przez dzień wyspał i teraz na wozie — a ty się, człeku, kołacz po nocy ostatnim tchem końskim i swoim.

      — Toć tu karczma o dwie staje — mówił ten sam żołnierz, który jeździł naprzód — myślałem, że go tam znajdę, ale gdzie tam!... Słuchałem, czy konia nie usłyszę... Nic nie słychać. Diabli wiedzą, gdzie zajechał.

      — Staniem tam i tak! — rzekł wachmistrz. — Trzeba szkapom wytchnąć.

      Jakoż zatrzymali wóz przed karczemką. Żołnierze pozłazili z koni i jedni poszli kołatać do drzwi, drudzy odpasywali wiązki siana wiszące za kulbakami, aby konie choć z rąk pokarmić.

      Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu ustał.

      — A gdzie to jedziemy? — pytał stary pan Stankiewicz.

      — Po nocy nie mogę rozeznać — odparł Wołodyjowski — zwłaszcza że nie na Upitę jedziemy.

      — Wszakże to do Birż na Upitę z Kiejdan się jedzie? — spytał Jan Skrzetuski.

      — Tak jest. Ale w Upicie stoi moja chorągiew, o którą książę, widać, obawiał się, by nie oponowała, więc kazał inną drogą jechać. Zaraz za Kiejdanami wykręciliśmy do Dalnowa i Kroków, stamtąd pojedziemy pewnie na Bejsagołę i Szawle. Trochę to z drogi, ale przez to Upita i Poniewież zostaną na prawo. Po drodze nie ma tam żadnych chorągwi, bo wszystkie, co były, ściągnięto ku Kiejdanom, aby je mieć pod ręką.

      — A pan Zagłoba — rzekł Stanisław Skrzetuski — śpi smaczno i chrapie, zamiast o fortelach myśleć, jak to sobie obiecywał.

      — Niech śpi... Zmorzyła go, widać, rozmowa z tym głupim komendantem, do którego krewieństwa się przyznawał. Widać chciał go sobie skaptować, ale to na nic. Kto dla ojczyzny Radziwiłła nie opuścił, ten go pewnie dla dalekiego krewnego nie opuści.

      — Zali oni naprawdę są krewni? — zapytał Oskierko.

      — Oni? Tacy oni krewni jak ja z waćpanem — odpowiedział Wołodyjowski — gdyż co pan Zagłoba mówił o wspólności klejnotu, to i to nieprawda, bo ja wiem dobrze, że jego klejnot woła się Wczele.

      — A gdzie to pan Kowalski?

      — Musi być przy ludziach albo w karczmie.

      — Chciałbym go prosić, by mi pozwolił na konia którego żołnierskiego siąść — mówił Mirski — bo mi kości zdrętwiały.

      — Na to się pewnie nie zgodzi — odparł Stankiewicz — bo noc ciemna, łatwo by szkapie ostrogi dać i czmychnąć. Kto by tam i dogonił!

      — Dam mu kawalerski parol, że nie będę ucieczki tentował, zresztą już i świtać zapewne zacznie.

      — Żołnierzu! A gdzie to komendant? — pytał Wołodyjowski stojącego w pobliżu dragona.

      — A kto jego wie?

      — Jak to: kto jego wie? Kiedy ci mówię, żebyś go zawołał, to go zawołaj.

      — Kiedy my sami nie wiemy, panie pułkowniku, gdzie on jest — odrzekł dragon. — Jak zlazł z wozu i ruszył naprzód, tak do tej pory nie wrócił.

      — Powiedzże mu, jak wróci, że chcemy z nim mówić.

      — Wedle woli pana pułkownika! — odrzekł żołnierz.

      Jeńcy umilkli.

      Od czasu do czasu tylko głośne poziewanie rozlegało się na wozie; obok konie chrupotały siano. Żołnierze koło wozu, wsparci na kulbakach, drzemali. Inni gwarzyli z cicha lub posilali się, czym kto miał, bo pokazało się, że karczemka była opuszczona i że nikt w niej nie mieszkał.

      Już też i noc