Nad Niemnem. Eliza Orzeszkowa. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eliza Orzeszkowa
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
woda — wtrącił Anzelm — z góry po nią iść trzeba i nieść ją pod górę.

      — Toteż, zimową porą osobliwie, częściej ja wody przyniosę niźli ona — jakby usprawiedliwiając się rzekł Jan.

      — Częściej on przyniesie niżli ja — podnosząc głowę i na brata patrząc potwierdziła siostra. — Ale — dodała prędko i z wzrastającym zawstydzeniem — ja takoż mogę... czemu nie! Już ja w tym roku drugie lato żąć będę...

      Justyna zamyśliła się — o czym? Może przed jej pamięcią stanęła kobieta wątła także i delikatna, którą dziś widziała wysuwającą i cofającą drobne nóżki z niewymowną trwogą uczuwaną przed zejściem z kilku wschodów.

      — Żaden człowiek sił swoich nie zna, dopóki ich w potrzebie... — zaczął Anzelm, ale nie skończył, bo w tej chwili rozległ się u płota głuchy stuk, podobny do tego, jaki by sprawiła spadająca na ziemię ogromna kluska. Niewysoka i krępa dziewczyna w różowym kaftanie, podobna istotnie do pulchnej i zarumienionej kluski, przez płot przeskoczyła i szybko zbliżała się do rozmawiających. Z dala już wśród okrągłej i tłustej jej twarzy śmiały się do nich jej białe zęby, błyszczące oczy i zuchwale zadarty nosek. Z dala też na powitanie głową kiwała i wołała:

      — Dobry wieczór! Wszystkim państwu dobry wieczór!

      — Czego? — patrząc na nią zwięźle zapytał Anzelm.

      Tuż przed nim stając, głośno zaszczebiotała:

      — Przyszłam do Antolki wody pożyczyć...

      — Czy w garść wody nabierzesz? — flegmatycznie zapytał gospodarz zagrody.

      Dziewczyna spojrzała na czerwone ręce swe, które wzdłuż jej kraciastej spódnicy wisiały, i wybuchnęła śmiechem.

      — Bardzo słusznie! — przestając śmiać się, ale wciąż białe zęby ukazując odpowiedziała. — Wody w garść nie nabiorę, nie po wodę też przyszłam, ale żeby panienkę z Korczyna zobaczyć... Panienka mnie zna!

      — O! Już zna! Raz ciebie na wozie jadącą widziała i już zna! — zapominając o bojaźliwości swej oburzyła się Antolka.

      — Bardzo słusznie! Bo kto na kogo kwiatami rzuca, ten tego nie tylko zna, ale pewno i lubi!

      — To jest prawda, że panienki bukiet wtedy wprost na nią upadł! — potwierdził Jan.

      — Takie już moje szczęście! Bardzo słusznie! — na całe gardło zaśmiała się znowu dziewczyna.

      I wszyscy śmiać się zaczęli, nawet Anzelm ze słabym uśmiechem zwrócił się do Justyny:

      — Elżunia Bohatyrowiczówna, Fabiana córka... najpuściejsza dziewczyna z całej okolicy...

      — Bardzo słusznie! I pan Anzelm nie był pewno taki smętny, kiedy był młody — odcięła się Elżunia.

      — A warto by było rozumu troszkę nabrać, kiedy już tak jak prawie zaręczona — zażartował Jan.

      — Nieprawda, jeszcze nie zaręczona, jeszcze ociec na oględziny pojedzie...

      — Tak jak prawie zaręczona! Tak jak prawie zaręczona! — rozszczebiotała się nagle Antolka. — Jaśmont ze swatem przyjeżdżał... nasza mama tobie go wyswatała... Może nie mówiłaś, że ładny?

      I koszyk z wiśniami pod samą prawie twarz przyjaciółki podsunęła.

      — Na, jedz wiśnie!

      Elżunia pełną garścią zaczerpnęła z koszyka czerwonych jagód i wnet je do ust poniosła, ale od płotu zabrzmiał męski głos, z gniewnym i groźnym akcentem wołający:

      — Alżunia! A ty tu czego? Czy to tobie w chacie roboty nie stało?... Alżunia!

      Człowiek, który przed chwilą głowę znad ogrodzenia ukazywał, przestąpił niski płotek w tym miejscu, gdzie stała podstarzała, mizerna kobieta, i poważnymi, ale szerokimi kroki dążył ku domowi Anzelma, ustawicznie dziewczynę przywołując. Córka tu przyszła niby po wodę, ojciec przychodził niby po córkę. Nie zlękła się ona bynajmniej, tylko umilkła, może dlatego, że usta miała pełne wisien, i usunęła się trochę pomiędzy wysokie malwy. Żółty Mucyk z gwałtownym szczekaniem zabiegł drogę przybywającemu, ale on go końcem buta odtrącił i z fantazją w postawie wśród obecnych stanął. Średniego wzrostu był, krępy, w surducie z grubego sukna i wysokich butach, z twarzą bardzo podobną do takiego rydza, w którego by wprawiono zadarty nos, kępkę sterczących wąsów i małe, błyszczące oczy.

      — Niechże i mnie będzie pozwolone przywitać Anzelmowego gościa — zaczął z niejaką nadętością w głosie i wymowie, a oczki jego drwiąco trochę świeciły. — Dawne to już czasy, kiedy przez nasze ubogie progi przestępowały takie znakomite nogi, a nie wiadomo, co by to pan Korczyński powiedział, gdyby wiedział, że siestrzenica jego znajduje się w Bohatyrowieckiej okolicy, tak jak prawie w samym gnieździe jego największych wrogów!...

      Jan głowę w tył odrzucił i parę kroków naprzód postąpił.

      — My nikomu wrogami nie jesteśmy... — żywo zawołał.

      — Czy Fabianu język tak świerzbi, że przyszedł tu nie w czas o takich rzeczach gadać? — ze zwykłą sobie powolnością zapytał Anzelm, ale żywszym trochę ruchem czapkę poprawił.

      — A niby to Anzelm żadnego żalu do pana Korczyńskiego w sercu swoim nie chowa i żadnej ubligi od niego nie otrzymał? — znacznie już popędliwiej rzucił przybyły i coraz prędzej, z coraz więcej błyszczącymi oczami ciągnął: — Czy to Anzelm już nie pamięta, jak pan Korczyński przed całym swoim dworem mnie i Anzelma złodziejami nazwał? Czy Anzelm nie pamięta, jak pan Korczyński na nas różne kondemnacje[88] u sądów wyjednywał? Czy Anzelm nie pamięta, jak pan Korczyński do góry nos podejmuje, kiedy koło okolicy przechodzi albo przejeżdża?

      Ale Anzelm wyprostował się trochę, baranią czapkę bladą swą długą ręką na czole przesunął i przerwał:

      — Co ja pamiętam o panu Korczyńskim wspominając, Fabian ze wszystkimi swymi synami na plecach by nie poniósł. Jednakowoż źle nie życzę nikomu i między niczyimi wrogami nie jestem... Niech pan Korczyński żyje i zdrów będzie długie lata... Ja jemu przekleństwa nie posyłałem i nigdy nie poszlę...

      Spłowiałe jego oczy spojrzały kędyś daleko i plecy wnet przygarbiły się znowu. Fabian obie dłonie na kłębach oparł i zjadliwie wybuchnął:

      — Anzelm zawsze taki, jakby wczorajszego dnia z Panem Bogiem gadał. Ale ja inszy: ja panu Korczyńskiemu do śmierci nie daruję i tego, że mnie złodziejem przezwał, i tych krwawych rublów, co ze mnie na różne sztrafy[89] wycisnął... Nie zlęknę się ja i przed siestrzenicą jego powiedzieć, że ten proces, który z Bohatyrowiczami ma, przeze mnie ma. Ja szlachtę do niego namówił, ja adwokata znalazł, ja staram się i zabiegam. Niech zna, że i biedna mucha odejmuje się, kiedy ją ubijają. Czy wygramy, czy przegramy, ale on tymczasem naje się kłopotów i koszta położy. Dobrze mnie i to. Dobra kozie brzoza. On arystokrat i w złotnych pokojach mieszka, a ja ubogi szlachcic, z niskiej chaty, ale bywa, że mała mucha wielkiego konia do krwi ukąsi. Może ja w tym procesie darmo zdrowie położę i fortunkę swoją nadwerężę, może mnie głupie ludzie i kląć będą na wypadek przegrania. Ale mam nadzieję, że tak nie będzie, bo Bóg kotwica moja, a kogo on ma w swojej obronie, ten w złej nawie nie utonie...

      Mówiąc to wszystko, brał się w boki, szeroko rozmachiwał rękami, głos coraz podnosił, cały wewnątrz kipiał, a na twarzy spotniał. Zdawać się mogło, że nigdy mówić nie przestanie: ale Jan, który niespokojne wejrzenia na Justynę


<p>88</p>

kondemnacja (z łac. condemnatio: skazanie) — zaoczny wyrok sądowy.

<p>89</p>

sztraf (z niem.) — kara.