Świeżo skoszoną trawę grabiami zgarniał i w małą kopicę na dziedzińcu składał człowiek dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej, baraniej czapce. Ta czapka tworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający stanowiła kontrast z resztą ubrania. Stary być musiał czy osłabiony, bo ruchy miał powolne i przygarbione plecy. Grabie jego nieustannie, ale powoli posuwały się po ziemi, a od połowy ogrodu słyszeć już można było rozmowę, którą prowadził z kimś niewidzialnym, za domem znać i płotem dziedzińca stojącym.
— Apelacja już, chwalić Boga, podana i mucha poniesie to, co pan Korczyński w wyższej instancji wygra! — prędko i zapalczywie mówił głos niewidzialnego człowieka.
— A ja sto razy Fabianu mówiłem i sto pierwszy powtórzę, że mucha naje się tym, co my od pana Korczyńskiego wygramy — powoli i monotonnym głosem odpowiedział człowiek grabiący skoszoną trawę.
— Czemuż to tak? — wybuchnęło zza płotu popędliwe zapytanie. — Czy to Anzelm dla naszej powszechności dobra nie życzy?
— Życzę — brzmiała odpowiedź — ale powiadam: po cudze nie sięgaj!
— A jak pokaże się, że wygon nie cudzy, tylko nasz? A Bóg mnie ubij na duszy i ciele, że pokaże się tak, a nie inaczej...
— Fabiana adwokat zbałamucił i Fabian wierzy...
— Jeszcze ten nie urodził się, kto by potrafił mnie zbałamucić! Do sąsiada po rozum nie pójdę i nawet u Anzelma jego nie poproszę, choć Anzelmowi jeszcze ta mądrość z głowy nie wywietrzała, co jej kiedyś od wielkich panów nabrał...
Głos niewidzialnego człowieka przybierał wciąż popędliwości, aż przy ostatnich słowach stał się rozgniewany i zgryźliwy. Grabiący trawę z jednostajną wciąż powolnością zaczął:
— Niechaj mnie Fabian wielkimi panami oczu nie wypieka... ja ich dwadzieścia lat nie widziałem i do śmierci już pewno nie obaczę...
— Wszystko równo. Czego się człowiek za młodu nauczy, to i na starość mruczy — dojadał głos zza płota.
Wtem niewielki, kudłaty pies z żółtą sierścią i wydłużonym tak jak u lisa pyskiem, który dotąd spokojnie leżał na rozrzuconej przed stajnią słomie, zerwał się i z głośnym szczekaniem ku ogrodowi poskoczył. Z ogrodu na dziedziniec wbiegła para koni, ciągnąc za sobą pług w ten sposób, że łatwo mógł zaczepić o płot albo świron i zepsuciu ulec. Człowiek w baraniej czapce głowę podniósł.
— A toż co? A gdzież Janek? — na widok samopas pędzących koni żywiej przemówił.
Ale w tejże chwili za czepiającym się już płotu pługiem przyskoczył Jan, bez czapki, która w ogrodzie na trawie leżała, zaczerwieniony i zdyszany. Jednym zamachem rąk pługowi nadał właściwy kierunek, lejce podjął i konie, które głosowi jego posłuszne były jak dzieci, przed stajnią zatrzymał. W mgnieniu oka przy stryju znalazł się i za ramię go pochwycił.
— Stryjaszku! Żeby stryjaszek wiedział, jakie mnie dziś szczęście spotkało...
Ręce jego drżały, głos dygotał — w palcach ściskał kapotę starego, który z rąk grabie wypuścił.
— A toż co? Kto tam w sadzie?
Żółty pies, minąwszy pług i konie, ze szczekaniem wpadł do ogrodu.
— Mucyk! — rzucając stryja wołał za nim Janek — pójdź tu, Mucyk!...
— Daj pokój Mucyku! Kto to taki? Pani jakaś? Czego ona...
Z dłoni sobie daszek nad oczami robił i w głąb ogrodu patrząc, usiłował rozpoznać rysy kobiety, dokoła której zwijał się poszczekując uspokojony już Mucyk.
Jan stryja za rękę chwycił.
— Z Korczyna... panna Justyna. Stryj wie... ta, co to ja stryju zawsze opowiadałem... Niech stryj idzie i przywita się...
Ze zdziwieniem i prawie przerażeniem przygarbiony człowiek cofnął się ku domowi.
— A toż co? — zawołał — z Korczyna... na co? Po co? Dla jakiej przyczyny?...
— Bardzo jej upodobało się u nas, przyszła spocząć... niechże stryj idzie...
Ale stary plecami przyparł się do ściany domu.
— Na co mnie? Nie pójdę... kiedy ją przywiodłeś, to idźże do niej sam...
— Kiedy mnie konie odprząc i nakarmić trzeba! — gwałtownie szeptał Jan i za obie już ręce opierającego się pociągał. — Stryjku, stryjaszku, mój mileńki! Mój rodzony! Proszęż iść... prędko... ona w gościnę do nas przyszła... proszę iść...
— Wariat ty, Janek, czy co? Ze wszystkim jak u wariata oczy błyszczą... czego ty mnie tam ciągniesz?... sam idź!
— A konie! I czy to pięknie, żeby stryj sam gościa w swojej chacie nie przywitał?... Proszęż już iść... prędzej... mój rodzony!...
Bosy i przygarbiony człowiek otulał się swą kapotą, głową w wielkiej baraniej czapce trząsł przecząco, do ściany wciąż się przypierał, ale przemoc, którą ten oszalały w tej chwili chłopak na nim wywierał, była widoczna. Wyrywając ręce swoje z jego dłoni, wpół z gniewem, wpół ze zgryzotą zawołał:
— A puśćże już! Niechajże choć buty wdzieję! Ze wszystkim wariat!
— Pójdzie stryj?
— A już pójdę... ale niech buty wdzieję...
Zniknął w głębi domu: Jan wpadł jeszcze od ogrodu.
— Niech panienka będzie łaskawa, siędzie, zaraz stryj przyjdzie... ja konie odprzęgę...
I rzucił się ku stajni, do koni.
W dużym tym ogrodzie, który był zarazem owocowy, warzywny i kwiatowy, a także łąką i pasieką,