Nieśmiertelni. Vincent V. Severski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Vincent V. Severski
Издательство: PDW
Серия: Czarna Seria
Жанр произведения: Зарубежные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788382520903
Скачать книгу
być razem… – Zrobił delikatny ruch głową w kierunku Argon.

      – Jesteście parą? – Sara powiedziała to takim tonem, jakby straciła wiarę we wszystko. Wypuściła powietrze i potoczyła wzrokiem po zespole. – Wiedzieliście? – Wszyscy pokiwali głowami. – On ostatni w szkole, ona przedostatnia… Uff… A jak ty chodzisz pod obserwacją, skoro jesteś taki mały? Jak sobie radzisz z ogonem?

      – Nie mam pojęcia, ale nigdy mnie nie namierzyli…

      – No tak! – przerwała mu. – Przecież ledwo cię widać. Przejdziesz przez dziurkę od klucza? – Wszyscy buchnęli śmiechem, który od jakiegoś czasu wisiał już w powietrzu. – No to mamy wydział do zadań specjalnych. Ja pier… Jasnowidz, wieża Babel i Piotruś Pan, brakuje tylko E.T. i yeti.

      – Przejdę przez dziurkę od klucza – wtrącił mały zupełnie poważnie i Sara spojrzała na niego z niedowierzaniem, bo w jego pewnym siebie tonie było coś bardzo autentycznego, co spowodowało, że poczuła się niezręcznie.

      – To były mistrz Europy w gimnastyce akrobatycznej – wtrącił Marcin, a Sara spojrzała na Zamskiego szeroko otwartymi oczami. – Tak, tak… męska czwórka… on ten czwarty, co na samej górze… ten, co tak nim ciągle podrzucają.

      Dopiero teraz Sara zdała sobie sprawę, że szef wepchnął do Q dwoje, jak mu się wydawało, lewusów, żeby zapchać wolne etaty. A tu okazało się, że dostali dwie perełki. Ekscentrycy, dziwolągi, artyści, ludzie nieprzeciętni, którzy nie pasowali do szpiegowskiego standardu na Miłobędzkiej i jakimś cudem przeszli przez sito rekrutacyjne promujące przeciętność, wprost idealnie się nadawali do niestandardowych operacji Wydziału Q. Konrad i Sara też przecież tacy byli.

      – Witajcie w drużynie – zakończyła przesłuchanie Sara. – Wituś i Argon, wpadliście od razu na głęboką wodę… szczególnie ty. – Spojrzała na wysoką dziewczynę. – Chociaż dla ciebie chyba żadna woda nie jest za głęboka – dodała z lekkim uśmiechem.

      – Siadajcie. – Konrad przejął inicjatywę. – Dzisiaj Wigilia, później są święta. Wiem, że nie mam prawa zabierać wam tych świąt, i jeżeli ktoś nie chce… nie może… zrozumiem to i nikt nie musi czuć się skrępowany ani się tłumaczyć. Chociaż my nie pracujemy, tylko służymy. – Przerwał na chwilę, bo poczuł, że posunął się za daleko i nie powinien był tak do nich mówić, wiedział bowiem doskonale, jak każde z nich, że przyjdą co do jednego. – Ci, którzy się zdecydują, nie będą mieli nie tylko świąt, ale i Nowego Roku… chyba że dopiero Nouruz…

      Argon uniosła czarne brwi.

      – Perski Nowy Rok… – wtrąciła. – To dwudziesty pierwszy marca…

      – Nawet nie mamy tyle czasu, by ratować świat przed wielką wojną – dokończył Konrad pół patetycznie, pół ironicznie, ale szczerze.

      – Kurczę, znowu my?! – odezwał się Marcin. – Dlaczego ciągle to my mamy ratować świat? Nie może tego zrobić James Bond?

      Po sali przeszedł pomruk śmiechu.

      – On robi to ciągle. A my musimy to zrobić tylko ten jeden raz. I nie ratujemy świata, tylko mamy swój kawałek orki do odwalenia. Tym razem wyjątkowo ciężki – dodała Sara takim tonem, że śmiechy natychmiast ucichły. – Ale teraz poważnie. Mamy ekstra robotę do wykonania w związku z naszą operacją „Merkury” w Iranie. Travis i Vega o niczym jeszcze nie wiedzą, a to oni zagrają główne role. Sprawa jest świeżutka… z wczoraj, a do zrobienia na jutro. Odkładamy wszystkie operacje, z wyjątkiem tych gorących. Całą resztę zamrażamy, żeby mieć spokojną głowę. Rozumiecie?

      Odpowiedziała jej wymowna cisza i czuć było, że wesoły nastrój rozpłynął się na dobre, zastąpiony przez skupienie. Jak zawsze wszyscy doskonale zrozumieli Sarę, która przeniosła wzrok na Konrada i pociągnęła z e-papierosa.

      – Sprawa wygląda następująco, a właściwie dwie sprawy… – zaczął Konrad, po chwili przerwał, wstał i swoim zwyczajem zaczął chodzić po sali.

      Pogoda była piękna, tak piękna, jak jeszcze nigdy nie była. Wysoko na niebie dwa wielkie morskie orły zataczały potężne kręgi w odwiecznej pogoni za sobą. Obraz był wyraźny, wszystkie kolory takie czyste, pełne, trochę nienaturalne, jak Griegowskie brzmienie. Zieleń dojrzała, niebo chabrowe, woda szafirowa, szarostalowe mokre skały i słońce jak płonący bursztyn nad głębokim fiordem. Wszystko takie prawdziwe, a jednak coś było nie w porządku. Nie było słychać wiatru, ptaków, szumu wody.

      – Właśnie! Dlaczego? Jak cicho – powiedział Hasan. – Nie ma żadnych dźwięków? Dlaczego? Nic nie słychać. Nie słyszę nawet własnego głosu… – Nabrał powietrza i z całej siły krzyknął: – Jestem tu!!!!! Tu!!! Słyszycie?! – Ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku, a słowa dusiły się gdzieś głęboko w jego wnętrzu.

      – Nie boisz się? – usłyszał niespodziewanie za sobą głos Harriet, lecz się nie odwrócił.

      – Nie – odpowiedział.

      – Ja też się nie boję. Usiądę obok ciebie, dobrze?

      – Tak, Harriet! Usiądź. Bardzo cię kocham i chcę cię objąć.

      – Ja też cię kocham. Nie boimy się, prawda? Niczego się nie boimy.

      Harriet usiadła obok Hasana, spuściła nogi ze skały, a on objął ją i położył głowę na jej ramieniu. Miała na sobie sweter, który sama zrobiła na drutach, ten zapinany na ramieniu na czerwone guziki wielkie jak pomidory.

      – To ten sam sweter, który miałaś na sobie, kiedy się poznaliśmy – powiedział, ale Harriet nie zareagowała. – Nie pamiętasz? Ten sam.

      – Zobacz, Hasan, spójrz tam w dół. – Harriet wychyliła się do przodu. – Pod naszymi stopami przepaść… siedemset metrów do wody, a te statki malutkie jak zabaweczki. Prawda? Zobacz… ten tam… Widzisz?

      Wskazała ręką, wychyliła się jeszcze bardziej i jedną nogą zsunęła z drugiej but, który koziołkując, poleciał miękko w dół. Hasan również się pochylił i oboje zastygli, wpatrzeni w oddalający się punkt, aż w końcu zrobił się taki malutki, że znikł zupełnie.

      – Nie boisz się, że spadniemy? – zapytała.

      Hasan wciąż patrzył w dół.

      – Nie boję się, że spadnę, tylko… że skoczę – odparł, ale nie słyszał swojego głosu.

      Podniósł się, stanął na ostrej krawędzi skały, spojrzał w dół, potem zadarł głowę, popatrzył na dwa orły, dotknął otwartymi dłońmi uszu i dopiero wtedy usłyszał swój głos, który brzmiał jak adhan, wezwanie muezina na modlitwę, ale nie zaczynał się od Allah akbar.

      – Suicide is painless / it brings on many changes / and I can take or leave it if I please

      Głos powoli gdzieś odpłynął i w końcu znikł w ciszy, za mgłą.

      Hasan otworzył oczy, obudzony strumieniem zimnej wody. Próbował wciągnąć powietrze, ale zachłysnął się i zaczął kasłać. Nos miał spuchnięty, pełen zakrzepłej krwi i nie mógł swobodnie oddychać. Najgorszy był jednak ból prawej ręki, która potężnie nabrzmiała i zsiniała. Wydawało mu się, że jest ciężka, jakby była wykuta z granitu.

      W pomieszczeniu panował półmrok i Hasan pomyślał, dlaczego w katowniach zawsze jest ciemno, jakby oprawcy oszczędzali na prądzie. To takie dziwne, skoro używają go do tortur. Zabawne, przeszło mu przez myśl i nawet się delikatnie uśmiechnął. A jaką wartość ma dla nich życie ludzkie, ilu kilowatów? To dziwne, bo przecież człowiek jest coś