– Wiem – nachyliła się, cmoknęła go w nos, a potem zakręciła się w poszukiwaniu swoich rzeczy.
– Wyjdź za mnie!
– Na razie muszę wyjść do pracy! – Zaśmiała się, mierzwiąc mu długie i gęste włosy. – Lepiej mi pomóż znaleźć kapelusz. Zupełnie nie wiem, gdzie go wczoraj rzuciłam.
* * *
Dwa kwadranse później zbiegała już po schodach. Miała ochotę na gorącą kąpiel, no i musiała się przebrać, ułożyć włosy, przypudrować policzki. A to oznaczało powrót do mieszkania przy placu Gołuchowskich, gdzie już pewnie czekały na nią dwa ubrane w czerń kruki: mama i siostra Klara.
Na tę myśl zrobiło jej się ich żal, aż ją ścisnęło w żołądku. Aż się musiała zatrzymać. W słońcu, w środku wiosny, w pogodnym gwarze głosów wypełniających ulicę Kościelną oplotła ją czerń. Siostra… Miała już tylko jedną.
Laura nie nacieszyła się stanem małżeńskim. Akurat w sierpniu 1873 roku, kiedy na Lwów spadła kolejna epidemia cholery, przyjechała w odwiedziny z Tatarowa. Pan Piotr, senior rodu Mikolaschów, leżał już wtedy złożony chorobą. Dopadła go zaraza. Oleńka odradzała siostrze, ale ta się uparła, że musi go zobaczyć. Jemu to nic nie pomogło, zmarł kilka dni później. Ona… także – niedługo po nim.
Oleńkę ujęło, że na pogrzebie na Cmentarzu Łyczakowskim stawili się wszyscy trzej bracia Mikolaschowie: Karol, Juliusz i przybyły dopiero co z Prus Gustaw. Wtedy jeszcze była jak skamieniała i nie zauważyła, jaki to przystojny i inteligentny mężczyzna, mniej więcej w jej wieku. O tym przekonała się wiele miesięcy później, kiedy – niby przypadkiem – zaczął zaglądać do jej kawiarni Wiedeńskiej przy ulicy Hetmańskiej.
Początkowo tylko rozmawiali. Czytali fenomenalne reportaże z Ameryki pióra warszawskiego literata, Henryka Sienkiewicza, a potem gorąco o nich dyskutowali. Ona zwierzyła mu się, że jest zaręczona z powstańcem, którego Moskale zabrali w kajdanach na Syberię. On jej, że wciąż nie może znaleźć swojego miejsca w życiu. Studiował już na trzech kierunkach – ale żadnego nie ukończył. Zrozumiał, że nie zostanie inżynierem, lekarzem ani adwokatem. Kim więc chce być?
– Na pewno nie aptekarzem – zastrzegał. – Nie chcę przychodzić do braci na gotowe. Chcę osiągnąć coś sam, zupełnie sam, od zera. Może powinienem, jak ten Sienkiewicz, pojechać do Ameryki?
Spodobała się jej ta jego prostoduszność. Lubiła jego towarzystwo. Zwłaszcza że w domu wciąż panowała żałoba. Po Laurze, to oczywiste, ale także po utraconym majątku, przegranym powstaniu, ucieczce z rodzinnej Wileńszczyzny. Gdy wracała do tego mieszkania, czuła się, jakby wpadała w chmurę burzową. Matka siedziała sztywno zapatrzona w okno, Klara z nieszczęśliwą miną obracała w palcach połówkę pięciorublówki, jedyną pamiątkę po siostrze bliźniaczce.
Kiedy nadeszła wiosna 1874 roku, chodziła więc z Gustawem na kopiec i pod Wysoki Zamek. Bywali też na balach w Teatrze Skarbkowskim i Galicyjskim Towarzystwie Aptekarskim, a wszyscy wokół traktowali ich jak parę narzeczonych. Ech, gdyby Gustaw wtedy się jej oświadczył, to kto wie? Podobał się jej, ciekawił ją, intrygował. I pochodził z rodziny, od której zaczęła się odmiana jej losu. A Janek Młynarski? Tak, wciąż miała go w sercu. Ale z biegiem lat wyidealizowała go, pozłociła, ubrała w męczeńskie szaty patrioty i niezłomnego bohatera. W jej myślach stał się jak pomnik – dumny, wspaniały, ale bez ciała. Bez śladu życia. Nie pamiętała już nawet jego twarzy. Jedyne wspomnienie, które ciągle ją ożywiało, pochodziło z tej sierpniowej nocy, kiedy omal jej nie wziął na sianie, w stodole. Szkoda, że to się nie stało…
A Gustaw? On jakoś zwlekał. Może się wahał, bo wówczas jeszcze nie była dla niego zbyt dobrą partią? A może nie. Może po prostu ciągle nie wiedział, czego chce od życia? To już nieważne. Bo kiedy w końcu, bodajże w 1876 roku, padł na kolana przed panią Heleną, prosząc o rękę jej starszej córki, Oleńka się wściekła. Co on? Spadł z konia? Czy raczej z osła? Jej matce się oświadcza? Czy jej, dwudziestodziewięciolatce? Wygoniła go wtedy z domu. Oczywiście złość szybko wyparowała i dalej lubiła go jak dawniej. Ale… ślubu już nie chciała. Bo po co jej mąż? Była samodzielna, niezależna finansowo, dług u Dzieduszyckiego już dawno został spłacony. Niemal codziennie podejmowała ważne finansowe decyzje, zatrudniała i zwalniała pracowników, targowała się z kupcami, zamawiała towar aż w Wiedniu. I ona miałaby teraz oddać lejce uroczemu wprawdzie i bardzo przystojnemu, ale jednak niezaradnemu lekkoduchowi? Co to to nie!
Zaproponowała, żeby pozostali przyjaciółmi, usprawiedliwiając się słowem danym kiedyś powstańcowi. Gustaw trochę się załamał, a trochę obraził i wyjechał za granicę na zawsze. Jego „na zawsze” trwało jednak zaledwie trzy lata. W 1879 roku wrócił, a ona przyjęła go z otwartymi ramionami. Skłamałaby, mówiąc, że nie tęskniła. On trochę zmężniał, stał się lekko cyniczny, ona jeszcze bardziej wzmocniła swoją pozycję. Oboje dojrzeli, by zostać kochankami. A że Gustaw był ciągle zależny finansowo od braci… Trudno, w takim razie to Oleńka wynajęła garsonierę w żydowskiej kamienicy. I odtąd spotykali się w konspiracji, o której aż huczało w mieście, na gorące chwile, godziny i noce. Kłopot tylko w tym, że Gustaw ostatnio znów chciał się żenić. No nic, spokojnie. Pewnie i tym razem mu przejdzie.
* * *
Trzy godziny później odświeżona, pachnąca, przebrana w niebieską suknię wkroczyła do Wiedeńskiej na Wałach Hetmańskich – swojej pierwszej kawiarni. Z satysfakcją odnotowała, że zaraz po otwarciu przeszklonych drzwi uderzyły w nią gwar, dym cygar i aromat świeżo parzonej kawy. Ha! To lubiła. Niczym królowa przepłynęła przez lokal, odpowiadając na na płynące z prawa i lewa pozdrowienia i okrzyki zachwytu, po czym zakotwiczyła za ladą. Pan Leon, niczym cyrkowy kuglarz, żonglował nad gazowymi palnikami zbiorem metalowych dzbanków, w których parzyło się kilkanaście gatunków kawy. Była wśród nich mocna jak proch strzelniczy kawa etiopska, była słodka karaibska, dalekomorska jawajska, a także wybierana najczęściej ze względu na najniższą cenę brazylijska. Z mlekiem, miodem, białym cukrem. Również z amaretto, koniaczkiem, orzechówką oraz – co było w Galicji absolutną nowością – irlandzkim samogonem zwanym whiskey.
Oleńka skinęła Leonowi głową w uznaniu jego zasług, a łysiejący brodacz uśmiechnął się w odpowiedzi. Interes szedł dobrze, Wiedeńską upodobali sobie artyści, dziennikarze, urzędnicy, literaci, aspirujący ziemianie, chudzi inteligenci i szpicle. Lokal był modny, wypadało w nim bywać, tym bardziej że tylko tu w całym Lwowie można było przeczytać warszawskie gazety: „Tygodnik Ilustrowany”, „Słowo”, „Kurier Codzienny”, „Wędrowca”, „Biesiadę Literacką”, „Kłos”, a nawet nieco egzaltowany „Bluszcz” – a w nich felietony Prusa, Żeromskiego, Sieroszewskiego czy Pługa.
Z satysfakcją dobrej pani domu Oleńka patrzyła na tych wszystkich brodatych, wąsatych, bokobrodziastych mężczyzn w binoklach i monoklach, w sztywnych kołnierzykach, tużurkach lub marynarkach, dyskutujących przy kawie o wyższości literatury naturalistycznej nad pozytywistyczną, architektury secesyjnej nad historyzmem i klasycyzmem, malarstwa impresjonistów nad całą resztą świata. Niewiele z tego rozumiała i za wiele jej to nie obchodziło. Czytała sporo, owszem. Ale felietony, cięte recenzje i polemiki już ją śmiertelnie nudziły. To samo polityka. Wieczne rozważania nad tym, czym jest polskość i czy lepiej zaciekle o nią walczyć, czy też wtopić się w wielonarodowe imperium Habsburgów. Już raz zapłaciła wysoką cenę za patriotyczne mrzonki. I starczy. Teraz chciała się przede wszystkim bogacić, zdobywać uznanie i pozycję społeczną. Ale na własny rachunek i na swoich warunkach. Gustaw Mikolasch nie był jej do tego potrzebny. Uroczy z niego mężczyzna. Lecz jego przydatność kończyła się w progu ich sypialni.