Przez jakiś rok dzieliłam piwnicę tego domu z Emily, ale każda z nas miała własny pokój. Dopóki nasz ojczym nie zrobił remontu, w piwnicy zalegały hippisowskie pozostałości po Doobie Brothers i Santanie, którzy rzekomo przewinęli się przez ten dom, zanim my tam dotarliśmy: koralikowe zasłony w drzwiach, sięgające sufitu panele akustyczne. Prosiłam, by pozwolono mi zatrzymać jedno z pozostawionych tam łóżek wodnych, idiotyczną, rozkołysaną rzecz, na której spałam, dopóki się nie wyprowadziłam.
Niedługo po tym, jak wprowadziłyśmy się tam „na pełny etat”, włamano się do domu i to zdarzenie pozostawiło po sobie atmosferę nieuchronnego zagrożenia. Włamywacze zjawili się późnym popołudniem, w porze, w której Emily i ja zazwyczaj byłyśmy tam same, ale akurat tego dnia zostałyśmy dłużej w szkole. Za to nasz ojczym wrócił wcześniej niż zwykle i dobrze przyjrzał się gościowi czekającemu w samochodzie zaparkowanym na końcu niemożliwie stromego i długiego podjazdu. Nie widział twarzy mężczyzny chodzącego po domu – tego, który zawołał z góry: „Mam pistolet, wynocha!”. Ostatecznie ojczym złożył w sądzie zeznania przeciwko kierowcy, a kilka miesięcy później wpadł w szał, gdy wylądowaliśmy obok tego typa w pobliskiej włoskiej restauracji.
Potem, ilekroć wracałam sama do pustego domu, szłam po podjeździe powolnym zygzakiem i czułam narastający strach. Wszedłszy na górę, otwierałam drzwi zapasowym kluczem wiszącym na gwoździu z tyłu sekwojowego słupka i przystępowałam do krótkiego, lecz gruntownego przeszukania domu, by się upewnić, że nie ma w nim żadnych intruzów ani zwłok. Rytuał ten obejmował uzbrojenie się w nóż rzeźnicki i sprawdzanie szaf, łóżek oraz wanien w poszukiwaniu ciał. Następnie się uspokajałam i siadałam do lekcji. Podczas takiego przeszukania często mówiłam na głos, informując niewidzialnego intruza, że go znajdę, że wiem, że tam jest, że się go nie boję, ani trochę.
Pewnego wieczoru w czasie procesu Leitermana matka mówi mi przy kolacji, że nigdy nie lubiła pieszych wycieczek, ponieważ zawsze się bała, że natrafi na szlaku na czyjeś zwłoki. Początkowo wydaje mi się to niedorzeczne. Potem przypominam sobie swój rytuał z nożem rzeźnickim. Jeszcze później przeskakuję do czasów, w których pracowałam w barze niedaleko Bowery w nowojorskim East Village, i przypominam sobie, jaka byłam przerażona, ilekroć drzwi do toalety pozostawały zamknięte przez dłuższą chwilę i jakiś poirytowany klient, który musiał się wysikać, prosił mnie, żebym je otworzyła. Po obowiązkowym głośnym pukaniu i wołaniu: „Halo, jest tam kto?”, przekręcałam klucz w zamku i szybkim ruchem otwierałam drzwi, nie mając najmniejszych wątpliwości, że w środku znajdę bezwładne zwłoki na sedesie.
W dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków okazywało się, że drzwi się zaklinowały, a łazienka jest pusta – była to zaledwie maleńka kabina z żarówką owiniętą lawendowym celofanem sprawiającym, że oświetlone w ten sposób miejsce wygląda klimatycznie i jednocześnie jest w nim za ciemno, by znaleźć żyłę. W pozostałych pięciu procentach natrafiałam tam jednak na ciało kogoś, kto przedawkował albo stracił przytomność. Wiedziałam, że co najmniej jedna osoba zmarła w tej toalecie wskutek przedawkowania heroiny, i choć tego wieczoru nie było mnie w pracy, to zdarzenie wystarczyło, by procedura otwierania drzwi zaczęła przypominać rosyjską ruletkę. Przez całe pięć lat, które tam przepracowałam, bałam się wchodzić wieczorem do tej toalety.
Wciąż mi się śni ta ciemna lawendowa toaleta. Niedawno w jednym ze snów jakaś kobieta podcięła sobie tam żyły – kobieta, którą my, pracownicy baru, w jakimś sensie powinniśmy byli otoczyć opieką, dopilnować, by nie straciła przytomności, niczym się nie naszprycowała ani nie zrobiła sobie krzywdy. Ale spieprzyliśmy sprawę, udało jej się zdobyć żyletkę i zamknęła się w tej małej łazience, żeby umrzeć. Na podłodze była metalowa kratka, pod którą znajdowało się ciekłe centrum wszechświata. Kobieta położyła się na tym metalu i obryzgując skłębiony podziemny świat swoimi płynami ustrojowymi, zalała jądro ziemi krwią. W geście uprzejmości samobójczyni najpierw powtykała waciki w porowate fragmenty ceglanej ściany. Gdy je stamtąd wyjęliśmy, strumienie krwi zalały bar.
Jak na ironię moje mieszkanie na Lower East Side było narkomańską meliną. Po powrocie z pracy w środku nocy musiałam sprawdzić przed snem, czy w pokoju mojego współlokatora nie ma odurzonych albo niedoćpanych dziewczyn, których papierosy mogłyby wypalić dziury w meblach. Nieraz zdarzyło mi się wycierać z jego pozbawionych czucia ust dziwne białe spienione paskudztwo. Ponieważ sama nie brałam, w zasadzie nie wiedziałam, co należy robić w takich wypadkach – wycierałam zatem to paskudztwo, upewniałam się, że papierosy są pogaszone, sprawdzałam, czy wszyscy oddychają, i szłam spać.
Prawdę mówiąc, moje łóżko też było narkomańską meliną. Kilkakrotnie znalazłam w nim ciało swojego ćpającego chłopaka tuż po przedawkowaniu. Ostatnim razem, gdy zadzwoniłam pod 911 i zawlekłam go do szpitala St. Vincent’s, uświadomiłam sobie – nareszcie – że to mnie chyba przerasta. Gdy go wreszcie przyjęli, wyszłam na ulewny deszcz, znalazłam budkę telefoniczną i zadzwoniłam do matki. Wstydziłam się, ale nie wiedziałam, co innego miałabym zrobić. Nie wspominałam jej wcześniej o tej sytuacji, nie mówiłam, że raz po raz znajduję w łóżku jego zsiniałe ciało przypominające górę martwego mięsa, nie mówiłam o wieczorach, gdy czerwona z przepicia dostawałam napadów hiperwentylacji w łazience, a on wysypywał proszek na paznokieć małego palca, mówiąc: „To idealna porcja dla takiej kruszynki jak ty”.
Odzyskawszy przytomność w karetce, wybełkotał: „Chyba zabiłem swój język”, jakby miał usta wypełnione watą.
– Jestem przed szpitalem – powiedziałam do matki. – Leje. Chyba muszę się stąd zabierać.
Słuchała przez chwilę, a potem odrzekła:
– A co zrobiłby Jezus?
Nie żartowała. Nawet nie jest religijna. Prawdopodobnie powiedziała to pod wpływem czegoś, co akurat czytała.
– Jezus by go nie zostawił – dodała. – Spróbuj wytrzymać do końca wieczoru.
– On tym razem umrze – powiedziałam.
– Tym bardziej.
Byłam wtedy skończoną kretynką, ale nie aż tak skończoną, bym na jakimś poziomie nie wiedziała, co robię. Gdy lekarz przystawił elektrody do klatki piersiowej mojego chłopaka, ustabilizował bicie jego serca i oznajmił: „Wyjdzie z tego”, poczułam nieproporcjonalnie wielką ulgę zalewającą moje ciało, a oprócz niej przypływ dumy. Dziesięć lat nie minęło. Znów był wieczór śmierci mojego ojca, ale tym razem zjawiłam się w jego domu na czas, tym razem byłam dorosła i miałam wszystkie umiejętności, by uratować sytuację.
„Ratowanie sytuacji” nie wskrzesiło jednak mojego ojca. Skłoniło mnie jedynie do tego, by podpisać szpitalne dokumenty w imieniu odrażającego ćpuna, który chwiejnym krokiem wrócił ze mną do domu jak odmóżdżony psiak, wyznał w środku nocy, że ma romans z jakąś głupią ćpunką, a potem poszedł po dragi na stację benzynową na rogu Houston i Alei C.
Nazajutrz po tym zdarzeniu przeleżałam w łóżku cały dzień. Udawałam, że jestem dzieckiem cierpiącym na tę chorobę, w której zbyt szybki ruch albo dotknięcie kogoś sprawiają, że kości rozpryskują się na milion kawałeczków. Byłam chora jak ten chłopiec w plastikowej bańce. Wzięłam średnią butelkę jima beama i popijałam z niej, czytając pod kołdrą Nikt nie jest samotną wyspą Thomasa Mertona.
Bez pomocy Boga przestajemy być wtedy osobami. Pod obuchem cierpienia przemieniamy się w tępe zwierzęta, szczęśliwi, jeśli możemy być niemi jak one i umierać spokojnie[6].
Pierwszy