Walter wiele lat później zdał sobie sprawę, że Rainer był w jakiś sposób zafascynowany Teresą. Także Teresa, zwykle małomówna i zamyślona, w jego obecności objawiała subtelny humor, którego jej młodszy brat nie był w stanie zrozumieć. Opowiadała Rainerowi sny i próbowała z nim dyskutować. Walterowi został w pamięci obraz biegnącej przez park roześmianej siostry – dziwnie wzruszało go jej nieskoordynowane utykanie. Potem, kiedy choroba przykuła Teresę na całe lato do fotela, Rainer witał ją tym samym, niezmiennie żartobliwym pytaniem:
– Czym się pani zajmuje, droga Tereso?
– Śnię – odpowiadała mu z uśmiechem.
To Rainer nauczył ich, jak przygotować planszetę i stolik do seansu. Potem zaprosił Teresę, żeby wzięła udział w seansie zorganizowanym przez panią Hanke, żonę zarządcy majątku.
Można więc powiedzieć, że Rainer odkrył medialne zdolności Teresy Frommer. Także pomysł skierowania rodzeństwa do Wrocławia po śmierci babki von Hochenburg należał do Rainera. Za niewielką zapisaną im sumę kupili we Wrocławiu mieszkanie, a resztę zainwestowali w akcje, co okazało się bardzo niefortunne. Rainer chciał zademonstrować niezwykłe mediumiczne talenty Teresy szerszemu światu i przydać sobie miano ich odkrywcy i badacza. Może miał zamiar stać się drugim sir Crookesem, z Teresą jako następczynią Florence Cook. I choć ukrywał swoje plany przed dziewczyną, żeby jej nie wystraszyć (była przecież tak wrażliwa), to jednak rzeczywistość zaskoczyła go swoją nieprzewidywalnością. Im częściej bowiem Rainer przychodził do Frommerów, im bliżej starał się być Teresy, żeby zdobyć jej całkowite zaufanie, tym bardziej jej zdolność do wybuchania podczas seansu stekiem wyzwisk lub mówienia tajemniczymi językami malała. Wreszcie w przypływie rozpaczy, daremnie próbując ratować swoje marzenia, dopuścił do krótkiego romansu zakończonego pospiesznym zbliżeniem. Stało się to na kanapie w pokoju, gdzie wywoływano duchy. Potem nastąpiła nagła zmiana ich stosunku i definitywny koniec medialności Teresy. Rainer wrócił do pałacu w okolicach Schweidnitz, gdzie mógł dożywotnio mieszkać, hodując swoje pajęczaki. Jego kontakty z rodzeństwem Frommerów się urwały. Na początku 1887 roku dowiedzieli się, że zmarł na zakażenie krwi. Nie pojechali na pogrzeb i nie rozmawiali więcej o nim.
Od tej pory życie Waltera i jego siostry płynęło w nieodmienny sposób. Walter skończył gimnazjum i zaczął pracę w magistracie, a Teresa stała się jego gospodynią i towarzyszką życia. Jej stan zdrowia unormował się na poziomie, który pozwalał krzątać się po domu i wychodzić na krótkie, codzienne zakupy. Ataki epilepsji pojawiały się rzadko, natomiast jej życie powoli ogarniał sen. Walter, idąc własną drogą, wrócił, jak zaczarowany, do zainteresowań okultyzmem, tej fatalnej rodzinnej rozrywki. Namówił siostrę do brania udziału w seansach u pani Eltzner. Jednak Teresa nigdy już nie odzyskała swojej dawnej, młodzieńczej formy.
Walter Frommer i pani Eltzner
Następnego dnia po otrzymaniu liściku Walter Frommer zjawił się u Eltznerów. Powiesił palto na wieszaku i swoim sztywnym, niepewnym krokiem wszedł do salonu. Usiadł na fotelu i czekał na panią domu. Pani Eltzner była przeciwieństwem Frommera – on był chudy, ona pulchna, on sztywny i niewzruszony, ona giętka i szybka, on milczący i chłodny, ona rozgadana i gwałtowna. Kiedy zaczęła chaotycznie opowiadać o zdarzeniu przy wczorajszym obiedzie, Frommer nie dopytywał się, nie przerywał, nie reagował w żaden sposób.
– Niechże pan coś powie – zakończyła pani Eltzner, napotykając jego wzrok, który zawsze ją mieszał.
W duszy Frommera działo się coś dziwnego. Ogarniało go powoli podniecenie, płynące nie wiadomo skąd: z budzącej się radości, że oto zaczyna się coś dziać, czy raczej z niepokoju, że może się powtórzyć wszystko, co niebezpieczne i złe. Mimo całej swojej sztywności, która była czymś więcej niż opanowaniem, Frommer nie potrafił ukryć tego podniecenia. Jego ręce błądziły w okolicy guzików surduta, by po chwili, jakby spłoszone ich dotknięciem, wrócić na poręcze fotela.
– Co na to doktor Löwe? – spytał.
– Ach, doktor twierdzi, że pod względem medycznym Erna jest zdrowa, a ta niedyspozycja może wiązać się z jej wiekiem… bliskim pokwitania. Ale doktor Löwe nigdy nie uczestniczył w seansach i nie bierze pod uwagę możliwości objawienia się zdolności mediumicznych. Gdyby tak było, moglibyśmy znowu zacząć nasze spotkania…
Frommer chrząknął. Był świadomy, że jego zdanie liczy się dla pani Eltzner bardziej niż zdanie doktora Löwe. Kiedy próbował zastanowić się dlaczego, jego myśli dochodziły tylko do pewnego miejsca, potem płoszyły się i pierzchały. Dla Frommera nie istniały słowa, które mogłyby to określić.
Wstał i przez chwilę przechadzał się w milczeniu. Potem zaproponował, że on sam porozmawia z doktorem Löwe, choć jednocześnie wiedział, że będzie mu trudno. Czuł przed doktorem respekt, który go onieśmielał.
– Gdyby się jednak okazało, że Erna ma rzeczywiście jakieś zdolności mediumiczne i że umie porozumiewać się ze zmarłymi („Ach, jak on o tym pięknie i naturalnie mówi”, pomyślała pani Eltzner) – byłby to prawdziwy skarb dla tego domu, w którym są takie korzystne fluidy.
Pani Eltzner ożywiła się jeszcze bardziej. Na jej mlecznej twarzy pojawił się rumieniec. Teraz poczuła, że wszystko może się zmienić, nabrać sensu. Ciągnące się w nieskończoność zimowe wieczory nabiorą treści, znowu w domu pojawią się ludzie, mało ważne staną się rachunki, zakupy, choroby dzieci i menu na następny dzień. Pani Eltzner była zmęczona codziennością.
– Ale z drugiej strony – ciągnął Frommer, jakby fakt wznowienia seansów był już oczywisty – to jest poważna sprawa. Ogromny wysiłek dla organizmu tego dziecka, obce siły, które przejdą przez to młode, niewinne ciało i nie ukształtowany do końca umysł, stanowią zagrożenie dla jej równowagi. To nie ulega wątpliwości. Może, jak sugeruje doktor Löwe, należałoby potraktować to wszystko obojętnie, poczekać, aż minie… albo i nie minie. Tego się nigdy nie wie. Ale walka ze skłonnością, tego jestem pewien, prowadzi tylko do nagromadzenia sprzeczności, które mogą popchnąć tak młodą osobę do szaleństwa.
Pani Eltzner zerwała się z kanapy.
– Nie mówmy już o tym, proszę – powiedziała szybko. – Może czekolady? Ach, pan nie pija. Może ciasteczko? Piekły dziewczynki. Same zagniotły ciasto.
Frommer zrozumiał, że powiedział rzecz niepotrzebną. Nie przewidział takiej reakcji. Podszedł do pani Eltzner i po krótkim wahaniu dotknął jej ramienia. Podniosła głowę. Płakała. Frommer stał, z ręką uniesioną w powietrzu, nie mogąc uwierzyć w te łzy. Oczy Frommera nie pamiętały łez, a jego temperament nie znał tak nagłych zmian nastroju. Miał wrażenie, że stoi przed czymś, co jest mu zupełnie obce, a czego perwersyjnie pragnie. Ich spojrzenia spotkały się i zaraz uciekły od siebie.
– Przyślę ją panu z tymi ciastkami. Niech pan z nią porozmawia. Sama nie wiem, co robić – szepnęła pani Eltzner i szybko wyszła.
Po chwili Erna stanęła w drzwiach. Frommer zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie widzi ją po raz pierwszy. Zawsze, kiedy przychodził do Eltznerów, spostrzegał dzieci jako całość, jako jeden organizm, który zajmował czas pani domu, organizm wprawdzie o wielu imionach i twarzach, ale mało między sobą zróżnicowanych. Pamiętał tylko Bertę, bo była najstarsza i często brała już udział w herbatkach, a raz chyba nawet w seansie. Ernę widywał, ale gdyby mu ktoś kazał ją opisać, wziąłby cechy ze wszystkich dzieci Eltznerów i próbowałby skleić je w jedno.
Erna nie miała do tej pory własnego