Miss Lang siedzi za swoim biurkiem, a okulary trzymają się jej na czubku nosa. Tak powinna wyglądać królowa wszystkich pokojówek, prezydentowa ośmiu pięter, szafarka setek prześcieradeł i poszewek, szambelanowa dywanów i wind, koniuszy szczotek i odkurzaczy. Patrzy na mnie znad szkieł i wynajduje kartkę przeznaczoną specjalnie dla mnie, a na niej w rubrykach i okienkach diagnoza całego drugiego piętra, stan każdego pokoju. Miss Lang nie zauważa gości w Hotelu. Może są ważni dla wyższego jeszcze personelu, choć trudno sobie wyobrazić, że może być ktoś ważniejszy, bardziej dystyngowany niż Miss Lang.
Dla niej Hotel jest pewnie doskonałą strukturą, żyjącym, acz nieruchomym bytem, o który my musimy dbać. Jasne, że przelatują, przepływają przez niego ludzie, zagrzewają miejsca w jego łóżkach, piją wodę z jego mosiężnych sutków. Ale oni przemijają, odchodzą. My i Hotel zostajemy. Dlatego Miss Lang opisuje mi pokoje, jakby były miejscami nawiedzonymi – zawsze w trybie biernym: zajęty, brudny, opuszczony, wolny od kilku dni. Patrzy przy tym z niechęcią na moje cywilne ciuchy, na ślad spiesznego makijażu. A ja już z karteczką zapisaną pięknym, nieco wiktoriańskim pismem Miss L. idę korytarzem, obmyślając strategie, rozkładając siły.
Wtedy to bezwiednie przechodzę z części gospodarczej do Części dla Gości. Poznaję to po zapachu – muszę podnieść głowę, żeby go rozpoznać. Czasem mi się to udaje: pachnie męskim armanim albo lagerfeldem, albo rozkosznie eleganckim boucheronem. Znam te zapachy z tanich próbek w „Vogue”, wiem, jak wyglądają flakoniki. Także pudrem, kremem przeciw zmarszczkom, jedwabiem, krokodylą skórą, campari rozlanym na pościel, papierosami marki „Caprice” dla subtelnych szatynek. To jest właśnie ten swoisty zapach drugiego piętra. A raczej nie cały zapach; raczej pierwsza warstwa swoistego zapachu drugiego piętra, którą poznaję jak starego znajomego, gdy tak podążam do mojej kanciapy, gdzie następuje
Ja w różowo-białym mundurku już inaczej patrzę na korytarz. Nie szukam zapachów, nie przyciągają mnie własne odbicia w mosiężnych klamkach, nie wsłuchuję się we własne kroki. Teraz w perspektywie korytarza interesują mnie ponumerowane prostokąty drzwi. Za każdym z ośmiu tych prostokątów jest pokój – czworokątna sprostytuowana przestrzeń, która co kilka dni oddaje się komu innemu. Okna czterech z nich wychodzą na ulicę, gdzie zawsze stoi brodaty facet w szkockim stroju i gra na kobzie. Podejrzewam, że to fałszywy Szkot. Za wiele w nim entuzjazmu. Przy nim – kapelusz i moneta, która ma przyciągnąć sobie podobne.
Następne cztery pokoje z oknami na podwórko nie są już tak słoneczne i zawsze kąpią się w mroku. Wszystkie osiem pokoi tkwi w moim mózgu, chociaż ich jeszcze nie widzę. Moje oczy dostrzegają tylko klamki. Na niektórych z nich wisi kartonik „Don’t disturb”. Cieszę się, bo nie jest w moim interesie przeszkadzać ani ludziom, ani ich pokojom, i wolę, żeby oni nie przeszkadzali mi w kontemplacji posiadania drugiego piętra na własność. Czasem kartonik oznajmia: „The room is ready to be serviced”. Ten napis stawia mnie w stan gotowości. I jest jeszcze trzeci rodzaj informacji: brak informacji. To mnie energetyzuje, nieco niepokoi i włącza moją uśpioną do tej pory inteligencję pokojówki. Czasem, gdy cisza zza takich drzwi jest zbyt wyraźna, muszę przyłożyć do nich ucho i słuchać w napięciu, a nawet zaglądnąć przez dziurkę od klucza. Wolę to niż nagłe znalezienie się z naręczem ręczników wewnątrz i natknięcie się na przerażonego, zasłaniającego nagość gościa lub, co gorzej, ujrzenie gościa pogrążonego w bezradnym śnie tak głęboko, że aż znika.
Dlatego ufam kartonikom na drzwiach. One są wizą, która daje wejście w miniaturowy świat,
Pokój 200 jest pusty, łóżko pogniecione, trochę śmieci i gorzki zapach czyjegoś pośpiechu, przewracania się na łóżku, gorączkowego pakowania. Ten ktoś musiał wyjechać wcześnie rano, zapewne spieszył się na lotnisko, może na dworzec. Moim zadaniem jest usunięcie śladów jego obecności z łóżka, dywanu, szaf, szafeczek, łazienki, tapet, popielniczek, powietrza. To wcale nie jest proste. Nie wystarczy zwykłe sprzątanie. Resztki zostawionej tu osobowości poprzedniego gościa trzeba zwalczyć swoją bezosobowością. Po to jest Przemiana. Resztki odbić tamtej twarzy w lustrze nie tylko muszę zetrzeć szmatką, ale także zapełnić lustro moją biało-różową beztwarzowością. Tamten zapach zostawiony przez roztargnienie i pośpiech muszę zagłuszyć moim bezzapachem. Po to tu jestem jako osoba oficjalna, a przez to w ogóle mało konkretna. I właśnie to robię. Najgorzej jest z kobietami. Kobiety zostawiają po sobie więcej śladów i chodzi nie tylko o to, że zapominają drobiazgów. One instynktownie próbują przerabiać hotelowe pokoje na namiastki domów. Ukorzeniają się, gdzie tylko mogą, jak niesione wiatrem nasiona. W hotelowych szafach wieszają jakieś zapiekłe tęsknoty; w łazienkach, w sposób bezwstydny, zostawiają swoje pożądanie i opuszczenie. Na szklankach i ustnikach papierosów lekkomyślnie porzucają ślad swoich ust; w wannie – włosy. Podłogi zasypują talkiem, który, jak zdrajca, odkrywa tajemnicę śladów ich stóp. Niektóre z nich, kładąc się spać, nie zmywają makijażu i wtedy poduszka, ta hotelowa chusta Weroniki, pokazuje mi ich twarze. Nie zostawiają jednak napiwków. Do tego potrzebna jest pewność siebie mężczyzn. Dla mężczyzny świat jest bowiem zawsze bardziej bazarem niż teatrem. Oni wolą za wszystko zapłacić, nawet na zapas. Tylko wtedy są wolni, gdy płacą. Następny jest
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.