Cymanowski chłód. Magdalena Witkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Magdalena Witkiewicz
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8195-325-2
Скачать книгу
była czwarta rocznica – szepnął, stawiając zapalony znicz na kępce poszarzałej trawy, a potem wyprostował się i dodał: – Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie…

2014

      Na początku października 2014 roku był na skraju załamania nerwowego. Nie dość, że po pijaku zabił autem własną matkę, to jeszcze został postawiony pod ścianą przez osobę, po której nigdy by się tego nie spodziewał. Skutek tego był taki, że miał do wyboru albo uciec i się gdzieś zaszyć (na przykład na drugim końcu Polski czy nawet gdzieś za granicą), albo spróbować jakimś cudem zdobyć te pieniądze, których od niego żądano. Początkowo skłaniał się ku temu pierwszemu rozwiązaniu, lecz po kilku dniach zastanowienia uznał, że nie chce reszty życia spędzić, kryjąc się gdzieś po kątach, jak szczur. Zresztą przecież media co raz podawały informacje o polskich przestępcach namierzonych nawet w najodleglejszych zakątkach Europy.

      Czy ktoś by go szukał za spowodowanie po pijanemu wypadku ze skutkiem śmiertelnym? Tego nie był pewien, ale ryzyko przecież istniało… Tuż po tym, jak potrącił mamę, szczęście mu dopisało, bo zdołał opchnąć auto paserowi, który nie zapłacił za nie kokosów, ale miał opinię kogoś, kto nie puszcza pary z ust, dopóki woda nie zalewa mu nosa. Kostuch miał więc parę złotych przy duszy, ale to nie stanowiło nawet dwudziestu procent potrzebnej kwoty.

      Nie bardzo pamiętał tamten powrót z dyskoteki, był zbyt pijany. Otrzeźwiło go nieco dopiero uderzenie w przeszkodę. Wysiadając z auta, miał nadzieję, że to było jakieś większe zwierzę, lecz prawda była inna i zmroziła Adamowi krew w żyłach. Jego leżąca w zimnym blasku reflektorów mama wyglądała tak bezbronnie wśród tych wszystkich zebranych przez siebie grzybów, a dłoń, zaciśnięta na wciąż działającej latarce, kierowała snop światła ku niebu. Kostuch pod wpływem alkoholu i nagłego stresu nie myślał wtedy logicznie. Potem wielokrotnie żałował, że nie próbował wszcząć akcji reanimacyjnej albo chociaż wezwać pomocy, a zamiast tego prysnął z miejsca wypadku, próbując przede wszystkim ratować własną skórę.

      Wpadłby i tak, gdyby nie pomoc Wentowej. Dała mu alibi, ale zaraz po pogrzebie Ireny Kostuch okazało się, że na świecie nie ma nic za darmo. Gdy przyszła wtedy do domu niedawno pochowanej, nawet nie weszła do środka.

      – Pięćdziesiąt tysięcy, Adaś – rzekła, gdy otworzył, nie siląc się nawet na słowo powitania. – Inaczej wróci mi pamięć i policja dowie się, jak było naprawdę.

      – Ale przecież… – Czuł się, jakby go ktoś kopnął w czułe miejsce, i prawie zgiął się wpół. – Pani Wentowa, skąd ja wezmę tyle szmalu?

      – Nie wiem. – Wzruszyła obojętnie ramionami. – Sklep mi ledwo przędzie i bez tego będę musiała zamknąć. Szukaj gdzieś. Może chałupę sprzedaj?

      – Błagam – jęknął Kostuch. – Niech się pani zlituje…

      – Już się zlitowałam, chociaż nie było mi przyjemnie chronić matkobójcę. No ale znam cię od małego i szkoda byłoby, żebyś sobie w więzieniu życie zmarnował. Poza tym ponoć śmierć twojej mamy nastąpiła od razu. Gdybym wiedziała, żeś miał ją szansę uratować, a zamiast tego zwiałeś jak tchórz…

      Adam patrzył jej prosto w oczy i widział, jaki Wentowa ma zacięty wyraz twarzy. Kostuch zrozumiał, że niewiele może wskórać.

      – Niech pani trochę opuści. Proszę. Połowę może udałoby mi się jakoś zebrać przez dwa lata…

      – Dwa lata? – prychnęła. – Masz czas do końca listopada. Niech będzie czterdzieści.

      – I co? Jak nie zdobędę tych pieniędzy, to pójdzie pani wtedy na policję i przyzna się do wcześniejszego kłamstwa w zeznaniach?

      – Jak mi sklep splajtuje, to będzie mi wszystko jedno – odparła, a potem odwróciła się i zrobiła kilka kroków, po czym podniosła palec wskazujący prawej ręki i nie przerywając marszu, dodała: – Gdybyś chociaż próbował ją ratować…

      Kostuch zamknął drzwi.

      Był pewien, że nic by to nie zmieniło, a Wentowa tylko szukała usprawiedliwienia dla samej siebie.

      Po tym, jak miejscowa sklepikarka postawiła Adamowi ultimatum, przez kilka dni sporo pił, ale uniósł się honorem i wódki nie kupował u Wentowej. Inne zakupy też robił poza Cymanami, dojeżdżając stopem do położonego nieopodal Sulęczyna.

      Miał dwa pomysły na rozwiązanie zaistniałej sytuacji.

      Gdy sobie nieco bardziej podpił, był przekonany, że najlepiej będzie, jeśli zatłucze „tę starą kurwę”. W momentach, kiedy był na kacu, tonował trochę te buńczuczne zamiary, stwierdzając, że przecież skoro i tak wylądowałby w pierdlu, to na jedno by wyszło. Równie dobrze mógłby się przyznać do spowodowania wypadku. Poza tym był szczupły i dość niewysoki, więc nie miał stuprocentowej pewności, czy dałby Wentowej radę. W takich chwilach planował morderstwo doskonałe, a potem… znowu zaglądał do kieliszka.

      Drugie wyjście było o niebo mniej drastyczne, ale musiałoby się wiązać z wywróceniem życia Adama do góry nogami. Ostatecznie, gdzieś koło dziesiątego października, zdecydował się jednak na sprzedaż domu. Postanowił, że zapłaci tej pijawce tyle, ile sobie zaśpiewała, a potem wyjedzie z Cyman. Może do Gdańska, a może nawet do Warszawy. Jak trzeba było, to umiał pracować, więc sądził, że da sobie radę. Założył na grzbiet najlepszą koszulę i wyjął z szafy jedyny garnitur, a potem z teczką dokumentów pod pachą poczłapał na przystanek Pekaesu, by złapać autobus do Kościerzyny. Tam dowiedział się, że ze sprzedażą domu będą kłopoty.

      – Skoro ma pan ojca za granicą, a nie miał on ustanowionej rozdzielności majątkowej z pana świętej pamięci mamą, to bez jego zgody nie może pan sprzedać gospodarstwa – oznajmiła Kostuchowi miła notariuszka.

      – Ale ja nawet nie wiem, czy on żyje! Będzie już ze dwadzieścia lat, jak nas zostawił. – Adam patrzył jej błagalnie w oczy. – Na pewno nic się nie da zrobić?

      – Da się, proszę pana, ale to potrwa.

      Nie zapytał jak długo. Nawet bez studiów prawniczych domyślił się, że do końca listopada całej tej procedury nie da się przeprowadzić.

      Autobus powrotny miał o wpół do trzeciej, więc posnuł się trochę po mieście, a kilka minut po południu kupił sobie bułkę i kefir. Gdy wychodził ze sklepu, ktoś klepnął go w ramię.

      – Adam? Kopę lat cię nie widziałem! – Usłyszał za plecami. – Coś się tak odstawił, umarł ci ktoś czy co?

      Okazało się, że zaczepił go Jacek Sztoltman, kolega z podstawówki, który w połowie ostatniej klasy wyprowadził się z rodzicami do Kościerzyny, ale potem jeszcze przez kilka lat przyjeżdżał w wakacje do dziadków w Cymanach. Gdyby nie to, Kostuch z pewnością by go nie poznał.

      Przeszli kilkadziesiąt metrów, usiedli pod knajpianą parasolką i zamówili po piwie.

      Sztoltman mierzył z metr dziewięćdziesiąt, był ogolony na łyso i szeroki w barach, jak niedźwiedź. Miał na szyi złoty łańcuch, a na plecach skórzaną kurtkę, która musiała chyba kosztować majątek.

      Już w połowie pierwszego piwa Adam zwierzył się znajomemu, że jest w finansowych tarapatach i potrzebuje sporo kasy.

      – Jak dużo? – zapytał Jacek, marszcząc czoło.

      – Dużo.

      – A co potrafisz?

      – Otworzyć