Cymanowski chłód. Magdalena Witkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Magdalena Witkiewicz
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8195-325-2
Скачать книгу
000000050001.png" alt="271.jpg"/>

      ROZDZIAŁ 1

Piątek, 2 listopada 2018 r.

      – Cholera, chłodno – mruknął sam do siebie, wysiadając ze swojego czarnego bmw.

      Przy cmentarzu w Cymanach stało kilka samochodów. Adam spodziewał się, że w Dzień Zaduszny będzie ich więcej, ale najwidoczniej sporo osób odwiedziło to miejsce już wczoraj, ci zaś, którzy zaplanowali swoją wizytę u zmarłych na dziś, woleli załatwić sprawę wcześniej. Kostuch przyznał im w myślach rację. Jeszcze w południe świeciło słońce i było znacznie cieplej, a teraz, kilka minut przed piętnastą, jakby zima przypomniała sobie nagle o Kaszubach i postanowiła przybyć tutaj jednym szybkim susem.

      Stojące szpalerem obok parkingu tuje wyginały się od podmuchów lodowatego wiatru, który przeganiał ołowiane chmury. Ostatnie nieopadłe jeszcze brązowe, rdzawe i żółte liście dały wreszcie za wygraną i z rezygnacją wirowały w powietrzu, zmierzając ku swym gnijącym już na ziemi i grobach towarzyszom. Jakby z żalu za odchodzącym ciepłem niebo zaczęło płakać drobnym deszczem. Siedzące nieopodal na gałęziach gawrony jak na komendę zaczęły się wydzierać żałobnym chórem, by po chwili nagle zamilknąć.

      „Krótki zryw – pomyślał Kostuch. – Jak ludzkie życie”.

      Nasuwając nisko na czoło wełnianą szarą czapkę, zrobioną dla niego przez Karolinę, i wiążąc szczelnie szalik z tej samej włóczki, uznał, że nie zdziwiłby się, gdyby w nocy spadł śnieg. Założył na dłonie skórzane rękawiczki (jego dziewczyna chciała wydziergać także rękawiczki, ale zaprotestował, twierdząc, że w całym komplecie wyglądałby jak ciota) i zabrał z tylnego siedzenia kilka zniczy w reklamówce z uśmiechniętą biedronką na żółtym tle, która zupełnie nie pasowała do ponurego otoczenia. Zamknął auto pilotem, a następnie przyjrzał mu się z odległości kilku kroków. Dziesięcioletnie bmw, kupione niedawno z oszczędności dzięki niezłym zarobkom u Zawiślaka. Było dumą i oczkiem w głowie Adama. Wypucował je wczoraj, a teraz westchnął z rezygnacją. Było jasne, że przy takiej pogodzie beemka, jak tylko dojedzie do Cymanowskiego Młyna, będzie cała uwalana błotem.

      – Dzień dobry, Adaś – powiedział ktoś za jego plecami.

      Kostuch odwrócił się i dostrzegł opatuloną w gruby płaszcz Wentową. Zanim jej odpowiedział, poczuł na plecach nieprzyjemne ciarki.

      – Dzień dobry, pani Wentowa.

      – Pewno do mamy przyjechałeś…?

      „Nie twój interes, stara zdziro” – odparł w myślach, ale powiedział zupełnie co innego.

      – Tak, proszę pani. – Jego usta wykrzywiły się w namiastce uśmiechu. – Do mamy przede wszystkim. Jeśli pani chwilę poczeka, to podwiozę. Zimno się zrobiło, a do domu kawałek… – Mówiąc to, czuł się tak, jakby na własne życzenie wpieprzał rzygowiny.

      – To dobrze. Trzeba odwiedzać – oświadczyła Wentowa z aprobatą, nie próbując nawet odpowiedzieć uśmiechem. – Ja też byłam. U swojego męża przede wszystkim. I u innych… – Kołysząc się lekko na boki, ruszyła wzdłuż cmentarnego ogrodzenia. – A za podwiezienie dziękuję, przywiózł mnie kuzyn, to i on odwiezie. Tylko jeszcze poszedł Władkowi świeczkę zapalić. Hincowi – dodała z naciskiem. – Do niego pewnie też pójdziesz?

      Przystanęła, spoglądając badawczo i lekko, jakby przekornie przekrzywiając głowę.

      „Gówno cię to obchodzi, stara kurwo!”.

      – Tak, wybieram się – wycedził na głos, ledwie nad sobą panując.

      Wiedział, że wszyscy we wsi gadają, że jego matka puszczała się z Hincem i on, Adam Kostuch, był tego żywą pamiątką, ale w tym miejscu i w taki dzień Wentowa nie powinna sobie pozwalać na takie uwagi.

      – To dobrze. Trzeba odwiedzać – powtórzyła i podjęła przerwany marsz.

      Gdy się oddalała, Adam miał ochotę kopnąć ją w ten tłusty zad.

      Stał jeszcze przez jakiś czas, a potem, trochę dla siebie niespodziewanie, wrócił do samochodu i odpalił silnik, podkręcając ogrzewanie na maksa. Czuł, że się cały trzęsie, i przez moment nawet rozważał rezygnację z odwiedzin przy grobach, ale skoro już tu przyjechał, to ostatecznie postanowił nie zmieniać planów. Chciał się tylko ogrzać.

      I uspokoić.

      Adam w tym roku skończył trzydzieści cztery lata, a niekiedy miał wrażenie, że swoim życiorysem mógłby obdzielić przynajmniej kilka osób. Zdarzało się, że czasami po prostu czuł się staro, chociaż, co przyznawał przed sobą z zadowoleniem, w ostatnich miesiącach zdarzało się to stosunkowo rzadko.

      Teraz, po spotkaniu z Wentową, nagle powróciły wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to w szkole często wołano za nim „bękart” albo celowo przekręcano jego nazwisko na „Najduch”. Te paskudne ksywki ciągnęły się za nim praktycznie aż do chwili, gdy pan Władek Hinc został we wrześniu 2014 roku znaleziony martwy w rowie melioracyjnym. Mniej więcej dwa tygodnie później ktoś zabił samochodem mamę Adama, a on sam najlepiej wiedział kto. Prawdę poznała wtedy jeszcze jedna osoba i to jakby podwójne osierocenie stało się dla Kostucha źródłem kolejnych problemów.

      – Przynajmniej reszta się ode mnie odpieprzyła – mruknął.

      To było o tyle łatwiejsze, że zaraz po śmierci jego mamy on sam zniknął na jakiś czas. Najpierw, tuż po wypadku, na kilkanaście godzin, a potem, w drugiej połowie października 2014 roku, na prawie dwa tygodnie, a gdy wrócił, ludzi z Cyman już nie obchodziło, z kim Stara Kostuchowa puściła się ponad trzydzieści lat wcześniej.

      Ta dwunastodniowa nieobecność bardzo zmieniła Adama. Ci, którzy go znali, sądzili, że to wszystko przez wrześniowe wydarzenia, ale prawda była inna. Podczas tego dłuższego wyjazdu zrobił coś, czego potem miał wielokrotnie żałować, ale przynajmniej obiecał sobie, że będzie już innym człowiekiem. Kimś znacznie lepszym niż wcześniej. Niewiele pił, stał się mniej porywczy, często bezinteresownie pomagał innym. Znalazł też stałą pracę, w hurtowni spożywczej w Kościerzynie, gdzie był nie tylko magazynierem, ale też cenioną przez właściciela „złotą rączką”.

      „To wszystko dzięki tacie – pomyślał, siedząc w ogrzanym wnętrzu samochodu, i nie miał wcale na myśli człowieka, który od lat był za granicą, nie interesując się losem syna swojej żony. Miał na myśli kogoś, kto został pochowany na widocznym za szybą auta cmentarzu. – I dzięki niemu zatrudnił mnie pan Jerzy. Nic by z tego nie było, gdy mnie pan Hinc… to znaczy tato, nie nauczył tego wszystkiego, co umiem”.

      Minutę później Adam był właściwie wdzięczny przeznaczeniu, że tego paskudnego dnia skrzyżowało drogi jego i Wentowej. Dzięki spotkaniu z nią i tej chwili zadumy w swojej czarnej beemce jego myśli stały się mniej chaotyczne, a chyba nawet zdołał się pogodzić z tym, z czym od zawsze starał się wewnętrznie walczyć.

      Już całkiem spokojny wysiadł i ruszył w stronę cmentarnej bramy.

      Najpierw odwiedził grób Władka Hinca. Zrobił to zupełnie odruchowo, a potem pomyślał, że chciał przez to panu Władkowi (tacie) na swój sposób zadośćuczynić. Gdy zapalał znicz, przeszło mu przez myśl, że może powinien zmienić nazwisko na właściwe, ale potem doszedł do wniosku, iż byłoby to nie w porządku wobec mamy.

      Nie chciał przeginać, bo przecież i tak wystarczająco często odwiedzała go po swojej śmierci.

      Oddalając się od cmentarza, Adam zastanawiał się, czy o kimś przypadkiem nie zapomniał, ale pusta reklamówka i jedyny znicz, który pozostał na siedzeniu pasażera, zdawały się sugerować, że pamięć go nie zawiodła.

      Włączył na chwilę wycieraczki. Pół godziny wcześniej Kostuch nie wykluczał opadów śniegu w nocy, tymczasem już w tej chwili pomiędzy kroplami deszczu zaczęły się pojawiać białe płatki.

      Adam minął zabudowania Cyman,