Moja wyobrażona lwowskość okazała się zresztą po opuszczeniu Śląska bezużyteczna. Przestała być mi zbroją przed pospolitością. Na Śląsku miała służyć uwzniośleniu, wykrzyczeniu, że przybyłem z dalekiej krainy, podkreśleniu mojej nietuzinkowości. Odróżnić.
Wtedy zaczął się mój tożsamościowy refluks. Jadąc do Krakowa, może i wyobrażałem sobie, że jestem galicyjskim imigrantem, że dokądś wracam, ale już po kilku miesiącach stałem się śląskim emigrantem i dołączyłem do diaspory. W Galicji to śląskość zaczęła mnie odróżniać. Miałem dwadzieścia coś lat i zacząłem klecić sobie śląską tożsamość, ale nie było, cholera, z czego, bo co na tych paru zdjęciach i kilku rodzinnych anegdotach może wyrosnąć? Chabaź cherlawy. Za mało wiedziałem o Urbanie Kieslichu, by móc potraktować go inaczej niż jako półlegendarnego praszczura. Słyszałem o tym nieszczęsnym odłamku bomby i o tym, że pradziadek urodził się w 1867 roku w Królestwie Prus. Później babcia przypomniała sobie jeszcze imię jego żony – Johanna – oraz jej panieńskie nazwisko. Nie byli niczym więcej niż dziwnymi imionami i nazwiskami, kotwicą zarzuconą w prehistorię.
Bo są tacy, którzy z jakiegoś powodu potrzebują owinąć się tożsamością szczelnie, po szyję. I ja też tak mam. A tam, gdzie brakuje treści, górę bierze forma i stąd już krótka droga do radykalizmu. Sąsiedzi mieli łatwiej, oni jakoś w tym tkwili, a ze mnie była trąbka, a nie Ślązak, miałem ledwie kropelkę śląskiej krwi. Jako dziecko zawsze grawitowałem ku miastu, a miasto tu było polskie, zaś otaczające je wiochy – śląskie.
W neofickim zapale konstruowałem jakąś opowieść, umawiałem się z samym sobą, że jestem Ślązakiem. Moja tożsamość była fanaberią. Przedsięwzięciem zupełnie niekoniecznym. Próbowałem się dokopać do jakichś korzeni, żeby tę umowność choć trochę uprawdopodobnić, na jakiś certyfikat śląskości sobie zasłużyć. Mogłem żerować na garstce starych zdjęć i przedmiotów z czasów, w których istnienie nie wierzyłem, i na ułamkach pamięci mojej babci, jedynej łączniczki z tamtym światem, choć łączniczki pośredniej, bo powojennej, świat przedwojenny znającej ze słyszenia. Jej wspomnienia były z drugiej ręki, zużyte, wytarte, znoszone.
Dziś wiem, że przez lata niezbyt się wysilałem. Gdy uznałem, że więcej odkryć z własnej przeszłości się nie da, robiłem tak: zasypiając, przywoływałem którąś z kilku opowiedzianych mi scen z przedwojennego życia moich przodków i intensywnie o niej myślałem. Czasem się udawało i obudziwszy się, pamiętałem, jak we śnie moi antenaci ożywali, zaczynali odgrywać role, w których ich obsadzałem. Chciałem w ten sposób cokolwiek jeszcze z tej przeszłości uszczknąć, choć wiedziałem, że te majaki są kłamstwem. Podczas jednej z takich nocy moja prababcia spojrzała nawet na mnie i w kółko powtarzała: Władysław Finazerin, Władysław Finazerin, Władysław Finazerin… Nigdy o nim nie słyszałem. Obudziłem się, sprawdziłem, czy coś wyskoczy pod tym nazwiskiem w wyszukiwarce, poszukałem na portalach genealogicznych, niczego nie znalazłem i do dziś nie wiem, co to miało oznaczać.
Dlatego zacząłem pisać tę książkę. Wiedząc, że wiele więcej o moich śląskich przodkach nie uda mi się dowiedzieć, chciałem chociaż zrekonstruować kontekst, w którym żyli. Zacząłem od mojego osobistego Piasta Kołodzieja, Urbana Kieslicha.
Miałem tylko ułamki pamięci mojej babci. Wierciłem jej dziurę w brzuchu, a jej kiedyś przypomniało się coś jeszcze.
– Nie wiem wiele o tym. Wiem, że był w powstaniu. Jego córka, ciotka Albina, nosiła zupę powstańcom do lasu. Ale nie mówiło się o tym. Które to było powstanie, gdzie był dokładnie – nie wiem nic.
I tyle, nic więcej babci, która sama urodziła się ćwierć wieku po powstaniach śląskich, nikt nie powiedział. A potem ci, co mogli powiedzieć, pomarli.
To jedno zdanie, że Urban Kieslich był w powstaniu, to za mało, żeby ze spokojnym sumieniem szczycić się rodowodem powstańczym, ale też za dużo, żeby je ot tak puścić mimo uszu.
2
W czasie gdy Francuzi, Holendrzy czy Hiszpanie mają już swoje państwa, niemieckie ziemie od setek lat trwają w rozdrobnieniu. W XIX wieku dwa ośrodki aspirują do ich scalenia: Austria i Prusy. Kilkadziesiąt lat zajmie Prusom sprawienie, żeby stolicą Niemiec stał się ostatecznie Berlin, a nie Wiedeń.
W 1866 roku dochodzi do wojny prusko-austriackiej. Prusacy szybko triumfują, a Austria do dziś pozostaje poza zjednoczonymi Niemcami.
Osłabieni Austriacy muszą iść na ustępstwa, dopuszczają do władzy drugi pod względem siły naród imperium, Węgrów, powstają Austro-Węgry. Dla Berlina ostatnią przeszkodą na drodze ku zjednoczeniu Niemiec są Francuzi, którym nie w smak są silne Niemcy. Prusy wraz z szeregiem niemieckich państw pokonują jednak odwiecznego francuskiego wroga, tak jak pokonały Austrię, we Francji po raz kolejny upada monarchia, która już nigdy się nie odrodzi, a samo państwo staje się – zaraz po Stanach Zjednoczonych – największą republiką świata. Wilhelm Hohenzollern pogrąża cesarza Napoleona III Bonaparte, bratanka Napoleona, i w Wersalu koronuje się na cesarza. Dołącza do elitarnego klubu cesarzy, do którego należą już władcy rosyjski, etiopski, brazylijski i chiński. Dzień Sedanu, rocznica decydującej bitwy z Francją, będzie – obok urodzin cesarza – najważniejszym świętem Cesarstwa Niemieckiego aż do jego upadku w 1918 roku.
Ten europejski gigant powstaje cztery lata po narodzinach mojego prapradziadka Urbana Kieslicha, w 1871 roku. Mapa się uspokaja, a niemieckie ambicje rosną. Widać to w muzyce. Najważniejszą berlińską pieśnią była dotychczas antyfrancuska Straż na Renie, teraz coraz częściej rozbrzmiewa Pieśń Niemiec, rozpoczynająca się od słów „Deutschland, Deutschland über alles”. Niemcy, które późno dołączają do wyścigu mocarstw, rzucają wyzwanie światowemu Pax Britannica i domagają się równego podziału kolonii. Świat zostaje poszatkowany między kilka państw, w Afryce Niemcy stają się trzecim co do wielkości mocarstwem kolonialnym. Kontrolują dzisiejsze ziemie Rwandy, Tanzanii, Kamerunu i Namibii, mają też kolonie w Oceanii, wpływy w Chinach i Turcji.
Nigdy wcześniej ani później Europa nie była tak potężna jak w półwieczu poprzedzającym wybuch I wojny światowej. Niemcy powstają w ostatnim momencie, by w tej epoce zaistnieć jako mocarstwo. Świat staje się właśnie, po raz pierwszy w dziejach, globalny, nie jest już tylko koncepcją geograficzną, rozpoczyna się historia świata. Kolej i statek parowy skracają czas podróży z miesięcy do tygodni i dni, a telegraf sprawia, że obieg informacji trwa ledwie godziny i minuty. W osiemdziesiąt dni dookoła świata jeszcze niedawno byłoby science fiction, teraz jest literaturą podróżniczą.
Europa wciąż dominuje gospodarczo nad Stanami Zjednoczonymi, a jej największą potęgą przemysłową staną się Niemcy. Zaczyna się niczym nieograniczony rozwój, między zjednoczeniem Niemiec a wybuchem I wojny światowej wartość globalnej produkcji rośnie pięciokrotnie. Świat wymyka się spod kontroli.
W wyniku wojny francusko-pruskiej Berlin otrzymuje ogromną kontrybucję, a część uzyskanej sumy inwestuje w industrializację Górnego Śląska. Zupełnie zmienia się oblicze regionu, w tym Gleiwitz i okolicznych wiosek. Przemysłowy boom sprawia, że Gleiwitz – stosunkowo niewielkie miasteczko, którego życie jeszcze niedawno toczyło się leniwie