Dom sekretów. Natalia Bieniek. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Natalia Bieniek
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380972650
Скачать книгу
wypięciu. Staruszka zapamiętale grzebała w gruzie, jakby czegoś szukając.

      – Mam, kochana, pewne, nazwijmy to, przeczucie. – Odwróciła się i znacząco pokiwała palcem, twarz miała całą w tynku.

      Nie minęła minuta, gdy spomiędzy gruzów rozległ się stłumiony okrzyk Sabiny, ni to zdziwienia, ni radości.

      – Jest!

      Zaraz potem staruszka poleciła:

      – Potrzymaj!

      Dorota podeszła bliżej i wyciągnęła dłonie. Jej gospodyni wygrzebała spomiędzy fragmentów ściany jakąś sporą szkatułkę i sapiąc z wysiłku, przekazała ją w ręce bardziej sprawnej Doroty.

      – Musimy to schować.

      Podeszły do kredensu w kuchni i wsunęły znalezisko pomiędzy ścierki kuchenne. Następnie Sabina zamknęła drewniane drzwiczki na klucz i włożyła go do kieszeni swetra. Serce biło jej mocno, a umysł pracował intensywnie, co uznała za niezbity dowód, że jeszcze żyje. I ma się całkiem nieźle.

      Trzeba to dobrze rozegrać.

      Szykuje się ciekawa końcówka życia, pomyślała. Wróciła do rozwalonej ściany.

      – Dorcia, chodź no tu. Zajrzyj, czy widzisz to samo co ja?! – krzyknęła.

      To nie był koniec odkryć.

      Wyłom w murze, oprócz zagadkowej szkatułki, ujawnił również szokującą tajemnicę, która przez następne noce nie dała zasnąć ani Dorocie, ani Sabinie. We wnęce za ścianą znajdowały się ludzkie szczątki.

*

      Technicy policyjni przystąpili do działania. Błysk flesza rozcinał przestrzeń niczym ostry nóż, a zmęczona Sabina tylko przecierała oczy.

      – Mój Boże – powtarzała przejęta. – To było cały czas za ścianą…

      Dorota pokrzepiająco objęła ją ramieniem.

      – To straszne – przyznała.

      – Ja tu mieszkam od sześćdziesiątego ósmego… Bez przerwy…

      – Temu komuś i tak nie można już pomóc – tłumaczyła dziewczyna. – Proszę teraz o tym nie myśleć.

      – Staram się…

      – Zaraz to wszystko… zabiorą.

      – No tak. Masz rację, Dorotko.

      – Dobrze, że temu sąsiadowi ponoć nic groźnego się nie stało.

      – Tak, to najważniejsze…

      Ze wszystkich funkcjonariuszy, którzy przewinęli się przez mieszkanie, na Sabinie najlepsze wrażenie zrobiła doktor Kinga Małecka, która przedstawiła się jako lekarz policyjny. Nie na darmo Sabina była fanką Komisarza Alexa – dzięki temu z grubsza wiedziała, czym się zajmuje patolog i że nie jest to doktor, który postawił sobie za cel ratowanie ludzkiego życia. Kinga Małecka zwróciła na siebie uwagę staruszki, bo jedyna spośród przybyłych najpierw zainteresowała się stanem obu kobiet, a dopiero potem obejrzała nieboszczyka i powstałe zniszczenia.

      Kinga była młodą kobietą, z pewnością przed czterdziestką, o miłej powierzchowności. Bardziej wyglądała na przedszkolankę niż na lekarza wiadomej specjalności. Miała na sobie komplet pastelowej barwy, jasne włosy splotła w prosty warkocz. Przyjaźnie rozmawiała z ludźmi, potrafiła odpowiednio do nich podejść, okazać zainteresowanie i wsparcie, głos miała miękki, uspokajający. Wszystko to sprawiało, że często uważano ją za policyjnego psychologa. Jak łatwo się domyślić, prawdziwa psycholog policyjna, Alicja Karwowska, była dokładną przeciwnością Kingi: wygląd wszechmocnej Helgi, ostre spojrzenie i kanciaste ruchy.

      – Czy nic się paniom nie stało? – zainteresowała się lekarka.

      Obie zgodnie zaprzeczyły, choć nadal były w szoku, a ich ubrania pokrywał biały pył.

      – Proszę napić się wody. – Sięgnęła po butelkę. – Powinna pomóc. To chwilowy szok, proszę oddychać spokojnie.

      – Kinga, tu jest denat! – krzyczeli do niej koledzy policjanci. – Chodź tutaj!

      Ona jednak najpierw podała Sabinie wodę i zatroszczyła się, by obie z Dorotą siedziały wygodnie i w bezpiecznym miejscu.

      – Trup! Trup! – pokrzykiwała sąsiadka Kazimiera.

      – A pani to kto? – Małecka spojrzała na nią mało przychylnie.

      – Jak to kto?! Sąsiadka. To ja wezwałam policję!

      – No i świetnie! – odrzekła miękkim głosem Kinga, a potem wzięła ją pod ramię. – A teraz proszę wyjść. Znajdziemy panią, jeśli będzie trzeba.

      Taka oto była doktor Kinga Małecka, policyjny lekarz patolog.

      Media oczywiście szybko pochwyciły temat i podgrzały atmosferę. W kolejnych dniach na łamach gazet pojawiały się coraz bardziej sensacyjnie brzmiące nagłówki:

      TEN TRUP NIC NAM JUŻ NIE POWIE…

      ZŁOTA KOMNATA ŁÓDZKICH FABRYKANTÓW?

      CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE WIESZ, CO KRYJĄ TWOJE ŚCIANY?

      ROZDZIAŁ 2

CZTERY PRZYJACIÓŁKI

      Zofia postawiła na stole cztery kubki i dzbanek z parującą kawą. Gościła u siebie ulubione przyjaciółki, a zarazem sąsiadki, największe lokalne plotkary. Przeglądały popularną łódzką gazetę z poprzedniego dnia, przyniesioną tym razem chyba przez Barbarę. Zazwyczaj dziennik przechodził z rąk do rąk, a Zofia czytała go wtedy, kiedy mąż profesor nie widział. Trochę głupio jej było czytywać w profesorskim domu takie brukowe pisma.

      Łagiewniki pod Łodzią wyglądały jak większa wieś, choć formalnie ów obszar leżał w granicach administracyjnych miasta jako jego północna część. Dawne tereny wypoczynkowe łódzkich fabrykantów były teraz popularnym miejscem wycieczek i atrakcyjną okolicą dla właścicieli domków jednorodzinnych. Tam właśnie mieszkała matka Doroty i jej przyjaciółki.

      Na ławie siedziały: Łucja Latawiec, Barbara Łysiakowa i Konstancja Kwilecka, życzliwe i serdeczne kobiety w średnim wieku.

      Łucja Latawiec mieszkała w starej drewnianej willi nieopodal, która od lat nie widziała remontu. Sama Łucja wyglądała podobnie jak jej dom: niepozornie i nijako. Szara i zaniedbana, zazwyczaj ubrana w za duże, sprane rzeczy. Na wpół siwe włosy wisiały w strąkach po obu stronach jej pociągłej twarzy. Nie stosowała makijażu ani kosmetyków, co sprawiało, że rysy miała rozmyte i mało interesujące.

      Przez większość zawodowego życia Łucja pracowała jako pomoc weterynaryjna w schronisku dla zwierząt pod Zgierzem. Nie została lekarką ani weterynarzem, skończyła jednak szkołę pielęgniarską i zdecydowała się opiekować czworonożnymi pacjentami. Sama miała obecnie cztery psy, dwa koty i stadko kur. Bardzo to nietypowe, by w mieście hodować kury, Łucja jednak nie przejmowała się tym, co inni uważają za właściwe, poza tym lubiła wszystkie zwierzęta i starała się ratować je przed złym losem. Ponadto kury były sympatyczne.

      Psy oczywiście zostały wzięte ze schroniska. Resztki rozsądku mówiły Łucji, że cztery to dużo. Nie można przenosić schroniska do własnego domu. Jeden nowy pies na pięć lat – tak brzmiała dewiza Łucji. Kochała swoich podopiecznych miłością wieczną, dozgonną i, jak się zdaje, odwzajemnioną.

      Wielki czarny labrador miał na imię Bruno, owczarek niemiecki nazywał się Józek, a na pudelka wołała Marian albo Maniek. Czwarty był jamnikowaty staruszek Szczepan. Pudelek mieszkał w domu, brzydził się błotem na podwórku i bał kur. Szczepan też wolał wylegiwać