Przyjrzał się sobie. Był ubrany w ciemnobrązowe spodnie i bluzę z grubej tkaniny drażniącej skórę. Oprócz ciała było to wszystko, co mu dali. To skąpstwo mówiło coś o prawdziwej naturze Tleilaxan.
W pokoju nie było żadnych sprzętów. Wprowadzili go przez jedyne drzwi, pozbawione od wewnątrz klamki. Przyjrzał się sufitowi, ścianom i drzwiom. Mimo bezosobowego charakteru tego miejsca czuł, że jest obserwowany.
– Przyjdą po ciebie kobiety ze straży imperialnej – powiedzieli i odeszli, uśmiechając się chytrze do siebie.
Tleilaxańska eskorta czerpała sadystyczną przyjemność z przedstawiania swych możliwości zmiany kształtu. Nie mógł odgadnąć, jaką postać pokażą mu za chwilę ich plastyczne i płynne ciała.
„Przeklęci maskaradnicy!”
Wiedząc o nim wszystko, wiedzieli oczywiście, jak odrażający wydają mu się zmiennokształtni.
Czy mógł wierzyć w cokolwiek, co wyszło od maskaradników? Czy można wierzyć choćby w jedno ich słowo?
„W moje imię. Znam swoje imię”.
Miał też wspomnienia. To one wywołały wstrząs, który przywrócił mu świadomość. Powszechnie uważano, że ghole są niezdolni do odzyskania pierwotnej osobowości. Tleilaxanie dokonali tego jednak, a on musiał w to uwierzyć, bo rozumiał, jak to osiągnęli.
Wiedział, że na początku był w pełni uformowanym gholą, dorosłym ciałem bez imienia i wspomnień – palimpsestem, na którym Tleilaxanie mogli napisać prawie wszystko, co chcieli.
„Jesteś gholą” – mówili.
Przez długi czas było to jego jedyne imię. Ghola został, niczym podatne dziecko, uwarunkowany, by kogoś zabić – kogoś tak podobnego do prawdziwego Muad’Diba, któremu służył i którego podziwiał, że mógł to być tylko inny ghola, jak podejrzewał Idaho. Gdyby to wszakże była prawda, skąd wzięli oryginalne komórki?
Coś w komórkach Idaho zbuntowało się wówczas przeciw zabiciu Atrydy, kiedy ujrzał, że stoi z nożem w ręku przed tym związanym rzekomym Paulem wpatrującym się w niego z gniewem i przerażeniem.
I wtedy jego świadomość wypełniły wspomnienia. Pamiętał i gholę, i Duncana Idaho.
„Jestem Duncanem Idaho, mistrzem miecza Atrydów”.
Chwytał się tego wspomnienia, stojąc w żółtym pokoju.
„Zginąłem, broniąc Paula i jego matki w siczowej jaskini pod piaskami Diuny. Wróciłem na tę planetę, ale to już nie Diuna. Teraz to tylko Arrakis”.
Przeczytał skróconą historię dostarczoną mu przez Tleilaxan, ale w nią nie uwierzył. „Ponad trzy i pół tysiąca lat?” Któż by uwierzył, że jego ciało istnieje po takim czasie? Chociaż… z Tleilaxanami było to możliwe. Musiał ufać swoim zmysłom.
– Było ciebie wielu – powiedzieli mu instruktorzy.
– Ilu?
– O tym cię poinformuje sam Pan Leto.
„Pan Leto?”
Historia Tleilaxan mówiła, że jest nim Leto II, wnuk tego Leto, któremu Idaho służył z fanatycznym oddaniem. Ale ów drugi Leto (jak mówiła historia) stał się czymś… czymś tak dziwnym, że Duncan stracił nadzieję na zrozumienie tej przemiany.
Jak człowiek może powoli przemieniać się w czerwia pustyni? Jak myśląca istota może przeżyć ponad trzy tysiące lat? Wykluczały to nawet najbardziej fantastyczne przewidywania dotyczące geriatrycznej przyprawy.
„Leto II, Bóg Imperator?”
Nie wolno wierzyć historii Tleilaxan!
Idaho przypomniał sobie jakieś dziwne dziecko, właściwie bliźnięta, Leto i Ganimę, potomstwo Paula i Chani, która zmarła, wydając je na świat. Historia Tleilaxan donosiła, że Ganima zmarła po życiu względnie normalnej długości, tymczasem Bóg Imperator Leto żył i żył, i żył…
– To tyran – mówili instruktorzy Idaho. – Kazał nam cię stworzyć w naszych kadziach aksolotlowych i wysłać mu na służbę. Nie wiemy, co się stało z twoim poprzednikiem.
„I oto tu jestem”.
Idaho raz jeszcze przebiegł wzrokiem po pozbawionych wyrazu ścianach i suficie.
Słaby dźwięk głosów dotarł do jego świadomości. Spojrzał na drzwi. Głosy były stłumione, ale co najmniej jeden był kobiecy.
„Kobiety ze straży imperialnej?”
Drzwi otworzyły się bezgłośnie do środka. Weszły dwie kobiety. Natychmiast rzuciło mu się w oczy, że jedna z nich nosi maskę, bezkształtny cybusowy kaptur z pochłaniającej światło czerni. Wiedział, że widzi go przez ten kaptur, ale jej rysów nie dałoby się dostrzec nawet przy użyciu najsubtelniejszych technik. Kaptur dowodził, że Ixanie albo ich następcy nadal działają w Imperium. Kobiety miały jednoczęściowe ciemnoniebieskie mundury z czerwonym jastrzębiem Atrydów wyszytym na lewej piersi.
Idaho przyjrzał im się dokładnie, gdy zwróciły się ku niemu.
Zamaskowana miała zwaliste, potężne ciało. Poruszała się ze zwodniczą ostrożnością fanatycznej zawodowej atletki. Druga była szczupła i zgrabna, o migdałowych oczach oraz twarzy o ostrych rysach i wystających kościach policzkowych. Idaho miał wrażenie, że gdzieś już ją widział, ale nie mógł sobie tego przypomnieć. Obie miały pchle sztychy przypięte na biodrach. Coś w ich ruchach mówiło Duncanowi, że znakomicie władają tą bronią.
– Jestem Luli – odezwała się ta szczupła. – Niech mnie pierwszej będzie wolno zwrócić się do ciebie jako do komendanta. Moja towarzyszka musi pozostać anonimowa. Nasz Pan Leto tak rozkazał. Możesz ją nazywać Przyjaciółką.
– Komendanta? – spytał.
– Pan Leto pragnie, byś dowodził jego strażą – odpowiedziała Luli.
– Tak? Chodźmy z nim o tym porozmawiać.
– Och, nie! – Kobieta była wyraźnie wstrząśnięta. – Pan Leto wezwie cię w stosownym czasie. Teraz mamy zadbać, byś czuł się jak u siebie i był szczęśliwy.
– A ja muszę być posłuszny?
Luli ze zdziwieniem pokręciła głową.
– Czy jestem niewolnikiem?
Odprężyła się i uśmiechnęła.
– Bynajmniej. Po prostu Pan Leto ma wiele ważnych spraw, które wymagają jego uwagi. Musi znaleźć dla ciebie czas. Przysłał nas, bo troszczy się o swojego Duncana Idaho. Długo przebywałeś w rękach plugawych Tleilaxan.
„Plugawych Tleilaxan” – powtórzył w myślach. To się w każdym razie nie zmieniło. Zainteresowała go jednak wzmianka o nim w wyjaśnieniu Luli.
– Swojego Duncana Idaho?
– Czy nie jesteś wojownikiem Atrydów?
Tu go miała. Idaho skinął głową, obracając ją nieco, by się przyjrzeć tajemniczej, zamaskowanej kobiecie.
– Dlaczego nosisz maskę?
– Nikt nie może wiedzieć, że służę Panu Leto – odpowiedziała. Mówiła miłym kontraltem, ale Idaho podejrzewał, że kaptur zmienił jej głos.