Chemia śmierci. Simon Beckett. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Simon Beckett
Издательство: PDW
Серия: David Hunter
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 9788381435994
Скачать книгу
dziwniejsze było zachowanie ich matki. Linda Yates siedziała w swoim malutkim salonie, otaczając ramieniem najmłodszego syna, wtulonego w nią i bez większego zainteresowania wpatrującego się w jaskrawy ekran telewizora. Ich ojciec, rolnik, nie wrócił jeszcze z pracy. Zadzwoniła do mnie, gdy chłopcy przybiegli do domu, rozhisteryzowani, nie mogąc złapać tchu. Choć była niedziela po południu, w mieścinie tak małej i odizolowanej jak Manham nadal się pracowało.

      Czekaliśmy na przyjazd policji. Najwyraźniej nie widzieli powodu do pośpiechu, ja jednak czułem się zobligowany pozostać. Podałem Samowi środek uspokajający, niewiele mocniejszy niż placebo, i niechętnie wysłuchałem tej samej historii z ust jego brata. Starałem się nie słuchać. Doskonale wiedziałem, co mogli tam zobaczyć.

      Nic, o czym chciałbym sobie przypominać.

      Okno w salonie było otwarte na oścież, lecz nie wpadał przez nie żaden podmuch wiatru. Na zewnątrz paliło oślepiające słońce.

      – To Sally Palmer – oznajmiła niespodziewanie Linda Yates.

      Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Sally Palmer mieszkała sama na małej farmie tuż za Manham. Atrakcyjna kobieta po trzydziestce, przeniosła się do Manham kilka lat przede mną, odziedziczywszy gospodarstwo po wuju. Nadal hodowała kilka kóz, a dzięki więzom krwi nie była traktowana jak całkiem obca; na pewno mniej niż ja, nawet teraz, po latach. To jednak, że była pisarką, rodziło dystans i sprawiało, że większość sąsiadów odnosiła się do niej z mieszaniną podziwu i podejrzliwości.

      Nie słyszałem, by mówiono o jej zaginięciu.

      – Dlaczego pani tak twierdzi?

      – Śniła mi się.

      Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Spojrzałem na chłopców. Sam, już spokojniejszy, chyba nie słuchał, ale Neil wpatrywał się w matkę i wiedziałem, że cokolwiek zostanie tu powiedziane, rozniesie się po Manham, jak tylko wyjdę za próg. Moje milczenie uznała za wyraz sceptycyzmu.

      – Stała na przystanku, cała we łzach. Spytałam, co się stało, ale nie odpowiedziała. Potem spojrzałam na drogę, a gdy wróciłam do niej wzrokiem, już jej nie było.

      Nie wiedziałem, co powiedzieć.

      – Takie rzeczy nie śnią się bez powodu – dodała. – A ta przyśniła się właśnie dlatego.

      – Spokojnie, Lindo. Nie wiemy jeszcze kto to. To może być każdy.

      Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała powiedzieć, że się mylę, ale że nie zamierza się kłócić. Ulżyło mi, gdy rozległo się pukanie do drzwi, oznajmiające przyjazd policji.

      Policjantów przyjechało dwóch i obaj byli doskonałym przykładem prowincjonalnej służby mundurowej. Starszy, o rumianej twarzy, co jakiś czas okraszał rozmowę jowialnym mrugnięciem oka, co było mało stosowne w tych okolicznościach.

      – No więc co? Podobno znaleźliście zwłoki, dobrze słyszałem? – zagadnął wesoło, posyłając mi porozumiewawcze spojrzenie, wyrażające pobłażliwość człowieka dorosłego dla chłopięcej wyobraźni. Sam wciąż tulił się do matki, a Neil, zastraszony obecnością władzy mundurowej we własnym domu, mamrotał coś pod nosem w odpowiedzi na pytania policjanta.

      Nie trwało to długo. Starszy policjant zamknął notes.

      – No dobra, trzeba się przejść i rzucić okiem. Który z was pokaże nam, gdzie to?

      Sam jeszcze mocniej przywarł do matki. Neil się nie odezwał, ale twarz mu pobladła. Opowiadać o tym to jedno. Ale wrócić tam to co innego. Ich matka popatrzyła na mnie z niepokojem w oczach.

      – To chyba nie najlepszy pomysł – rzuciłem.

      Kretyński, poprawiłem się w duchu. Wystarczająco dużo jednak miałem do czynienia z policją, by wiedzieć, że podejście dyplomatyczne sprawdza się lepiej niż konfrontacyjne.

      – Więc jak mamy je znaleźć, skoro żaden z nas nie zna tej okolicy? – spytał.

      – W samochodzie mam mapę. Pokażę panom, którędy iść.

      Policjant nie próbował ukryć niezadowolenia. Wyszliśmy na dwór, mrużąc oczy oślepieni nagłą jasnością. Chłopcy mieszkali w ostatnim z rzędu małych domków z kamienia. Samochody zaparkowaliśmy przy alejce. Otworzyłem mojego land rovera, wyjąłem mapę i rozłożyłem na masce. Słońce odbijało się od wysłużonej karoserii, parzącej z nagrzania.

      – To jakieś trzy mile stąd. Będziecie musieli zostawić samochód i przejść przez bagno do lasu. Z tego, co mówili, zwłoki są gdzieś tutaj.

      Wskazałem na mapę. Policjant chrząknął.

      – Mam lepszy pomysł. Może sam pan nas zaprowadzi, skoro mały nie może. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Pan chyba zna okolicę.

      Wyraz jego twarzy nie pozostawiał mi wyboru. Powiedziałem, żeby za mną jechali, i odpaliłem silnik. Czuć było rozgrzanym plastikiem. Opuściłem obie szyby do oporu i chwyciłem za kierownicę. Parzyła w dłonie. Gdy zorientowałem się, że ściskam ją tak mocno, że aż zbielały mi knykcie, użyłem całej siły woli, żeby się odprężyć.

      Drogi były wąskie i kręte, ale nie jechaliśmy daleko. Zaparkowałem na pożłobionej koleinami łacie spieczonej ziemi, ocierając drzwiami o pożółkły żywopłot. Radiowóz, kolebiąc się, zahamował tuż za mną. Policjanci wysiedli. Starszy podciągał spodnie w pasie, młodszy, z twarzą czerwoną od słońca i podrażnioną od golenia, trzymał się trochę z tyłu.

      – Przez bagno biegnie ścieżka – powiedziałem. – Zaprowadzi was do lasu. To jakieś kilkaset metrów.

      Starszy otarł pot z czoła. Pod pachami na białej koszuli odznaczały mu się ciemne mokre półkola. Roztaczał cierpką woń potu. Zmrużył oczy, spoglądając na widniejący w oddali las, i potrząsnął głową.

      – Ech, takie historie w taki upał… Łaskawy pan pewnie nie raczy nas zaprowadzić tam, gdzie to niby jest? – spytał z nadzieją i kpiną w głosie jednocześnie.

      – Jak dojdziecie do lasu, to będę wiedział tyle co wy – odparłem. – Wypatrujcie larw.

      Młodszy zaśmiał się, ale po chwili stropił pod groźnym spojrzeniem tego drugiego.

      – Nie powinniście wezwać dochodzeniówki? – spytałem.

      Prychnął.

      – Podziękują nam, że nie fatygowaliśmy ich na oględziny jeleniego truchła. Bo zwykle na to wychodzi.

      – Chłopcy twierdzą co innego.

      – No cóż, pozwoli pan, że sam to ocenię. – Dał znak młodszemu. – Idziemy, miejmy to już za sobą.

      Patrzyłem, jak przeciskają się przez szczelinę w żywopłocie i kierują w stronę lasu. Nie prosił mnie, żebym na nich zaczekał. Bo i po co. Doprowadziłem ich najdalej, jak mogłem – reszta to ich robota.

      Jednak nie ruszyłem się z miejsca. Wróciłem do samochodu i wyjąłem butelkę wody spod siedzenia. Była ciepła, ale zaschło mi w ustach. Założyłem okulary i oparłem się o zakurzony zielony spojler, patrząc w kierunku lasu. Sylwetki policjantów zdążyły się już rozpłynąć w otwartej przestrzeni bagna. Upał, przesycony brzęczeniem i cykaniem owadów, nadawał powietrzu przydymione, metaliczne zabarwienie. Obok przeleciała roztańczona para ważek. Wziąłem jeszcze jeden łyk wody i zerknąłem na zegarek. Wprawdzie nie miałem dziś dyżuru w przychodni, ale znalazłbym coś lepszego do roboty, niż stać przy drodze i czekać, co też tam znajdą. Pewnie mieli rację. Być może chłopcy widzieli tylko jakąś padlinę. Reszta to dzieło wyobraźni i przerażenia.

      A jednak nadal nie ruszałem się z miejsca.

      Chwilę później zobaczyłem, że idą w moją