Mackenzie przytaknął skinieniem głowy, ale myślami był gdzie indziej.
– Muszę iść. Niech pan tu zostanie, ile będzie trzeba. Powiem ekipie, żeby panu nie przeszkadzano.
– Nie ma potrzeby. Już skończyłem.
– Nie zmieni pan zdania?
– Powiedziałem wam tyle, ile mogłem.
– Gdyby pan chciał, mógłby powiedzieć więcej.
Próbował mną manipulować i zaczynało to budzić moją irytację.
– Już to przerabialiśmy. Zrobiłem to, o co pan prosił.
Mackenzie rozważał coś w myślach. Zmrużył oczy.
– Sytuacja uległa zmianie – oznajmił, najwyraźniej podjąwszy jakąś decyzję. – Mamy kolejne zaginięcie. Kobieta. Być może znał ją pan. Lyn Metcalf.
Na dźwięk tego imienia przebiegły mnie ciarki. Poprzedniego wieczoru spotkałem ją pod apteką. Wyglądała na taką szczęśliwą.
– Rano poszła pobiegać i nie wróciła – kontynuował Mackenzie, nie dając mi chwili wytchnienia. – Może to fałszywy alarm, ale na razie się na to nie zanosi. Jeśli to ten sam sprawca, to będziemy mieć niezłą kabałę. Bo albo Lyn Metcalf jest już martwa, albo gdzieś ją więzi. A wiemy już, co spotkało Sally Palmer, i nie życzę tego nikomu.
Już miałem zapytać, po co mi to wszystko mówi, ale i tak znałem odpowiedź. Z jednej strony naciskał, bym z nim współpracował, z drugiej po prostu robił swoją policyjną robotę. To, że zgłosiłem zaginięcie Sally, ustawiało mnie daleko na liście potencjalnych podejrzanych, ale skoro teraz pojawiła się druga ofiara, to znowu wszystko będzie pod znakiem zapytania. Policja nie mogła nikogo wykluczać.
Nawet mnie.
Mackenzie obserwował moją reakcję. Nie potrafiłem odgadnąć, co sobie myślał.
– Będziemy w kontakcie. Oczywiście nie muszę pana prosić, by zachował pan wszystko dla siebie, prawda? W końcu tajemnice to pańska specjalność.
Po tych słowach odwrócił się i odszedł – jego cień wędrował za nim po trawie niczym czarny pies skaczący mu po piętach.
Jeśli Mackenzie na poważnie upominał mnie, bym nie rozpowiadał o zaginięciu Lyn Metcalf, to było to zupełnie zbędne. Manham było zbyt małe, by coś takiego dało się utrzymać w tajemnicy. Zanim zdążyłem wrócić z farmy, w miasteczku już huczało. Wiadomość rozniosła się mniej więcej w tym samym czasie, co wieść, że zamordowaną była Sally Palmer – podwójny cios, zbyt trudny do zniesienia. W ciągu zaledwie kilku godzin nastrój mieszkańców z gorączkowego podekscytowania przeszedł w szok. Większość miała nadzieję, że oba te wydarzenia okażą się niepowiązane, a domniemana druga „ofiara” lada moment objawi się cała i zdrowa.
Ale nadziei ubywało z każdą godziną.
Gdy Lyn nie wróciła z porannego joggingu, jej mąż Marcus wyszedł jej poszukać. Przyznał później, że na początku nie był jakoś szczególnie zaniepokojony. Ponieważ nie ujawniono jeszcze tożsamości ofiary, sądził, że żona postanowiła pobiec inną trasą i się zgubiła, co zdarzało się już wcześniej. Poirytowany wołał żonę, idąc ścieżką w stronę jeziora. Przecież wiedziała, że czeka go ciężki dzień, a teraz, przez tą jej głupią fiksację na punkcie porannego joggingu, spóźni się do pracy.
Mijając trzcinowisko i wchodząc w las, był jeszcze dość spokojny. Na widok martwej kaczki przywiązanej do kamienia zareagował złością – co za bezsensowne okrucieństwo! Całe życie przeżył na wsi i nie miał dla zwierząt szczególnych sentymentów, ale niczym nieuzasadniony sadyzm uważał za rzecz obrzydliwą. Jak tylko pomyślał o tym w ten sposób, przebiegł go pierwszy dreszcz. Próbował sobie wmówić, że martwy ptak na pewno nie ma nic wspólnego z tym, że żona się spóźnia. Ale gdy lęk już się pojawił, nie dało się od niego uwolnić.
Narastał, karmiony echem daremnych nawoływań odbijającym się od drzew. Wychodząc z lasu, Marcus musiał już wytężać całą wolę, by zachować spokój. Śpiesząc w stronę jeziora, powtarzał sobie, że żona pewnie już czeka na niego w domu. Właśnie wtedy dostrzegł coś, co rozwiało jego nadzieje jak pył.
Pod korzeniem drzewa leżał stoper Lyn.
Podniósł go. Pasek był zerwany, a cyferblat popękany. Strach przerodził się w panikę. Marcus rozglądał się wszędzie w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu po żonie. Nic. A przynajmniej nic, co potrafiłby z nią powiązać. Zauważył gruby drewniany pal wbity w ziemię, ale nie przyszło mu do głowy, do czego mógłby służyć. Dopiero kilka godzin później technicy policyjni potwierdzą, że to pozostałości po sidłach, i upłynie jeszcze kilka kolejnych, zanim znajdą na ścieżce ślady krwi jego żony.
Ale sama Lyn przepadnie jak kamień w wodę.
Prawie całe Manham przyszło, by wziąć udział w poszukiwaniach. W innym czasie, w innych okolicznościach, być może pomyślano by, że Lyn Metcalf odeszła dobrowolnie. Owszem, Lyn i Marcus sprawiali wrażenie szczęśliwej pary, ale przecież w takich sprawach nigdy nic nie wiadomo. Teraz jednak, gdy zamordowano kobietę, jej zniknięcie natychmiast nabrało o wiele bardziej złowieszczego charakteru. Policja przeczesywała las i trasę, którą biegała Lyn, i prawie każdy, kto był na chodzie, chciał pomóc w poszukiwaniach.
Wieczór był piękny. Słońce powoli schodziło po nieboskłonie, jaskółki nurkowały i zataczały kręgi, aura była niemal świąteczna, przesycona rzadkim poczuciem zjednoczenia i wspólnego celu. Jednak nie dało się zapomnieć, po co się tutaj zebrali. A razem z tą świadomością objawiała się jeszcze inna przykra prawda.
Zrobił to ktoś z Manham.
Nie dało się dłużej obwiniać kogoś z zewnątrz. Już nie. Nikt nie wierzył, że to wypadek, a to, że obie kobiety pochodziły z tej samej miejscowości, na pewno nie było przypadkiem. Gdyby zabójca Sally Palmer był spoza Manham, to niemożliwe, by dokonawszy zbrodni, postanowił pozostać w okolicy albo wrócił tu, by popełnić kolejną. A to oznaczało jedno: ten, kto zaszlachtował pierwszą kobietę i zastawił druciane sidła na drugą, był jednym z nich. Mógł oczywiście pochodzić z którejś z okolicznych wsi, ale wtedy rodziło się pytanie, dlaczego oba ataki miały miejsce akurat w Manham. Ta druga możliwość była bardziej prawdopodobna i bardziej zatrważająca: nie tylko bowiem znaliśmy obie ofiary, ale i bydlaka, który im to zrobił.
Świadomość ta dopiero się zakorzeniała, gdy ludzie wyruszali na poszukiwania Lyn Metcalf. I choć nie zdążyła jeszcze rozkwitnąć, to wypuszczała już pędy. Przejawiała się w lekkim dystansie, z jakim się do siebie odnoszono. Wszyscy słyszeli te historie, w których morderca brał udział w poszukiwaniach. Ostentacyjnie wyrażał oburzenie i współczucie, nawet wylewał krokodyle łzy, choć krew ofiary ledwo zdążyła zaschnąć mu na rękach, a jej ostatnie krzyki i błagania jeszcze odbijały się echem w jego ropiejącym sercu. Wprawdzie społeczność Manham wykazała solidarność, wspólnie przeczesując trawę i zaglądając pod krzaki, lecz podejrzliwość już zaczęła ją podkopywać od środka.
Dołączyłem do poszukiwań, jak tylko skończyłem wieczorny dyżur. Mobilne centrum koordynacyjne mieściło się w przyczepie zaparkowanej na drodze w pobliżu miejsca, w którym Marcus Metcalf znalazł stoper żony. Było to na obrzeżach miasteczka. Rząd zaparkowanych samochodów ciągnął się wzdłuż żywopłotów na jakieś pół kilometra. Niektórzy przyszli tu z własnej inicjatywy, większość jednak przyciągnęło ogólne poruszenie. Było też kilku dziennikarzy, ale tylko z prasy lokalnej. Krajowa jeszcze nie podłapała tej historii albo uznała, że