Nienawidzę zimy i wszystkiego, co się z nią wiąże – chłodu i śniegu, dziesięciu warstw ubrań na sobie, szalików i czapek, od których elektryzują się włosy. Jeśli o mnie chodzi, lato mogłoby trwać cały rok. Im cieplej, tym jestem szczęśliwsza.
I dlatego w tamtej chwili było mi bardzo, bardzo źle.
Pod koniec stycznia w Woodshill, w Oregonie, wszystko pokrywał śnieg. A ja nie dość, że nienawidzę zimy, to musiałam jeszcze na piechotę wędrować przez pół miasta, taszcząc torbę podróżną, plecak i walizkę.
Jude, nie ma sensu, żebym po ciebie wychodził, stwierdził mój durny brat. Z dworca jest do mnie zaledwie dziesięć minut.
Dziesięć minut, jasne. Od ponad pół godziny brnęłam w błotnistej mazi. Buty przemokły mi zupełnie, dłonie i uszy przemarzły, a jeśli wierzyć wskazówkom nawigacji w telefonie, czekało mnie drugie tyle marszu, zanim dotrę do celu.
W nagłym odruchu zdecydowałam, że czas na chwilę przerwy, i weszłam do kafejki na rogu ulicy. Jakiś typ przyglądał mi się dziwnie, gdy przepychałam mój bagaż przez próg i przy okazji głośno zaklęłam. Odwzajemniłam jego spojrzenie z taką miną, że szybko odwrócił wzrok, minął mnie i zniknął na dworze.
Zazwyczaj nie jestem taka agresywna. Ale zazwyczaj nie jestem też na nogach przez dwadzieścia cztery godziny, podróżując ze stanu do stanu, wioząc ze sobą niewiele poza osobistymi drobiazgami i skorupami strzaskanych marzeń.
Głośno pociągnęłam nosem i podeszłam do kontuaru. Odruchowo założyłam za ucho piaskowoblond kosmyk, który wysunął się spod grubej wełnianej czapki.
– Co podać? – Baristka uśmiechnęła się miło.
Była pierwszą osobą od wielu dni, która odnosiła się do mnie z sympatią. Najchętniej rzuciłabym się jej na szyję.
– Karmelowe macchiato XXL z mnóstwem syropu i bitej śmietany i odrobiną sympatii, jeżeli to możliwe.
Zamrugała szybko.
– Oczywiście, już się robi – zapewniła i odpowiednio oznaczyła kubek.
Ściągnęłam zębami wełnianą rękawiczkę i sięgnęłam do tylnej kieszeni spodni po ostatnie zasoby gotówki.
Miałam zaledwie dwa i pół dolara.
Skrzywiłam się i położyłam pieniądze na ladzie.
– To zapewne nie wystarczy? – Cały czas trzymałam rękawiczkę w zębach, więc niełatwo było mnie zrozumieć.
– Nie, ale przyjmujemy karty kredytowe. – Ruchem głowy wskazała małe urządzenie. Zdawało się ze mnie kpić mrugającą diodą.
– Niestety, nie mam karty przy sobie – skłamałam. Rękawiczka wypadła mi z ust na podłogę.
– W takim razie obawiam się, że z kawy nici. – Baristka uniosła kąciki ust we współczującym uśmiechu. Zawiodłam się na niej.
Schyliłam się po rękawiczkę. W tym momencie torba podróżna zsunęła mi się z ramienia i zarazem wyrwała sporo włosów. Znowu zaklęłam.
– Ja zapłacę – usłyszałam za sobą.
Odwróciłam się i stanęłam naprzeciwko ładnej dziewczyny. Miała na głowie beżową czapeczkę, spod której wysuwały się falujące ciemne włosy. Jej twarz przywodziła na myśl buzię elfa. Pozazdrościłam jej przejrzyście niebieskich oczu. Co prawda moje brązowe są w porządku, ale jej spojrzenie dosłownie przenikało człowieka na wylot. Na pewno potrafiła nim zahipnotyzować. Może zresztą akurat ćwiczyła na mnie, bo chwilę trwało, zanim skojarzyłam, co powiedziała.
– Serio? – upewniłam się.
– Tak – odparła i ponownie zwróciła się do baristki. – Dla mnie chai latte i czarna americano na wynos. Mam swoje kubki. – Uniosła dwa, które wyglądały, jakby zrobiono je z bambusa.
– Imię? – zapytała baristka, nagle znowu uosobienie uprzejmości.
– Everly. – Dziewczyna wyjęła kartę i przyłożyła do terminala. Pisnął cicho.
Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego dzieje się naprawdę. To chyba mój anioł stróż, dar od losu, rekompensata za beznadziejne ostatnie tygodnie.
– Zastanawiam się, czy mam cię uściskać, Everly – oznajmiłam. Powstrzymałam się z największym wysiłkiem.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Nie musisz. Po prostu następnym razem ty stawiasz.
– Ale w tym celu muszę wiedzieć nie tylko, jak się nazywasz, ale też mieć twój numer telefonu. Albo dodać cię na Facebooku. Albo na Instagramie – zauważyłam i sięgnęłam po telefon.
Everly wstrzymała oddech. Uśmiech znikł z jej twarzy. Nie pierwszy raz widziałam coś takiego. Zazwyczaj odnosiłam się do ludzi otwarcie, beztrosko, i tak właśnie wyglądali, gdy posunęłam się za daleko. Zastanawiałam się przez moment, czy przeprosić, ale Everly już myślała o czymś innym. Ciekawie przyglądała się mojej torbie podróżnej.
– Nie jesteś stąd, prawda?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Nie, akurat przyjechałam z Kalifornii, gdzie, notabene, jest przyjemnie ciepło.
– Zawsze chciałam pojechać do Kalifornii.
W tym momencie nasze napoje były gotowe. Razem podeszłyśmy do kontuaru, na którym je postawiono. Ogarnęłam siebie i swój bagaż i wcisnęłam rękawiczkę do kieszeni płaszcza.
– Co cię sprowadza do Woodshill? – Everly ciekawie przekrzywiła głowę.
– Długa historia. – Westchnęłam głośno. – Odwiedzam brata.
Everly uśmiechnęła się.
– Co oznacza, że już tu kogoś znasz. Dobrze.
– Mój brat i jego kumple to nie są ludzie, z którymi chętnie spędzałabym czas, ale tak, masz rację. Dobrze, że nie muszę zaczynać zupełnie od zera – przyznałam i sięgnęłam po kubek.
Everly zastanawiała się przez chwilę, a potem wyciągnęła rękę.
– Daj komórkę.
Spełniłam jej prośbę. Wpisała coś i zwróciła mi telefon.
– Wbiłam ci mój numer. Żebyś mogła się zrewanżować za kawę.
Uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
– Możesz być pewna, że się odezwę, kiedy tylko jakoś się urządzę.
– Super. – Spojrzała na zegarek. – Muszę lecieć, chłopak na mnie czeka, a już i tak jestem spóźniona.
– Jasne, leć. I jeszcze raz dzięki za kawę. – Uniosłam kubek w toaście. Powtórzyła mój gest i wyszła na zewnątrz.
Upiłam spory łyk. Kawa była jeszcze za gorąca, ale smakowała cudownie i dodała mi sił, niezbędnych, by pokonać ostatni odcinek drogi do domu mojego brata.
W myślach wyzwałam go od najgorszych. Zapewne po prostu nie miał ochoty wyjść po mnie na dworzec. Ezra, podobnie jak rodzice, nie miał pojęcia, co się wydarzyło w Los Angeles. Wiedział tylko, że muszę chwilę odpocząć i nie mam dokąd pójść. Gdybym powiedziała mu prawdę, zapewne wsiadłby w pierwszy samolot i zabrał mnie stamtąd. Tego jednak nie chciałam. Nie chciałam jego współczucia, ale też wolałam, żeby nie wiedział, jak kolosalna była moja klęska. Więc przez telefon rzuciłam tylko