A pan pryncypał?
Ba, jego synowie kształcą się w domu lub za granicą, chorują na zmodernizowany bajronizm8, a żona czytuje powieści z „Czytelni dla kobiet” lub inne. Pan pryncypał chodzi z żoną na koncerty do Filharmonii, na kolacje, do teatrów. To dochód – netto.
Przechodzę koło naszej „firmy”. Szyby błyszczą, gaz się pali, a w oknie: mydła, perfumy, eliksiry, pomady, szczotki do zębów. Na pierwszym miejscu własne wyroby, dalej – składy główne, jeszcze dalej – obce „wydawnictwa”.
To jest handel!…
Byłem w „Tygodniku”9 z ohydnie głupią nowelą:
Stary służący z prosektorium ma syna, który kształci się na fryzjera. Wieczorem młody fryzjer wprawia się w czesanie na trupach. Sadza je na fotelu, nagie, blade i nieruchome, zwilża skłębione włosy, fiksatuaruje10 i czesząc, opowiada nowiny z miasta – dowcipy – zupełnie jak żywym – żeby się wprawić. Jest nastrój.
Redaktor przyjmuje przed obiadem. Po co pójdę tam jutro? Aha – sława…
Zastawiłem breloki. A te dumania na temat: vanitas vanitatum11 – wykwitły na gruncie zamkniętej na cztery spusty kasy ojcowskiej. Ale mniejsza – i to jest natchnienie…
Byłem w cukierni i czytałem pisma. Przyszło mi na myśl, że to wszystko było nasamprzód pisane, potem żmudnie składane po literze przez zecera, potem poprawiane dwa razy – i to się nazywa naprzód, excelsior12 – wyżej – ad astra13…
Czybym ja, u diabła, więcej miał wiedzieć niż inni? A może to głupia, niezręcznie robiona poza?
Nudno, aż mdli.
A dalej?
Kilka dni nie będziemy z papą rozmawiali, potem papa strzeli w moją stronę, ja odpowiem. Będzie burza. Ojciec wyjdzie i trzaśnie drzwiami albo ja trzasnę drzwiami. Wyniosę się na kilka dni do Janka, napiszę wiersz, zacznę powieść – jedno i drugie podrę i wrócę do domu.
Synku, synku, synku – hop przez kijek!
– Janku, chodź do salonu. Jest Andrzej. Dwa razy się już pytał o ciebie. Tak wygląda, jakbyś go unikał.
– Aha: wygląda. Mam do salonu? Już idę.
Salon.
Lampa, abażur, pianino, firanki, dywany, meble stylowe, na stole Tadeusz14 nie czytany, w bogatej oprawie, Wojna15 w teczce – krakowskie wydanie, jakieś widoki, „Rok Polski”16. Wszystko lśniące, wytworne.
– Więc Zosia nie da mi buzi? Zosia boi się, że jej wąsy urosną? – ciągnie Andrzej.
– Wcale nie – odcina się mała.
– A dlaczego Zosia nie chce mi dać buzi? Przecież ja jestem teraz Zosi wujaszek.
– Ładny mi wujaszek.
– Fe, Zosiu, kto tak mówi! – gromi mama.
– Bo przecież nie wujaszek, tylko szwagier, bo Jadzia jest moja siostra – broni się mała, mocno zawstydzona.
– No, a szwagrowi nie można dać buzi? – ciągnie bardzo dowcipnie Andrzej.
– Ale pan dopiero będzie, a nie jest jeszcze.
– Wszystko jedno: mnie już panna Zosia może dać buzi, bo ja jestem już staruszek.
– A jakże: staruszek.
– Rozumie się, że staruszek. Czyż nie, panno Jadwigo?
Rozmowa kropka w kropkę w tym samym tonie, w jakim ja prowadziłem ze Stefą. Tylko Zocha ma dopiero dwanaście lat. Drażni mnie ten pan, ten pan narzeczony.
Zosia siedzi chwilę jeszcze na fotelu, bujając nogami w powietrzu – zakłopotana. Nagle zrywa się, przybiega do mnie i całuje mnie w usta.
– A to kokietka – śmieje się uradowany „mecenas” – jak ona grzecznie dała mi do zrozumienia, do kogo jej buzia należy…
Potem rozmawiano o literaturze.
Potem przyszedł ojciec, ze mną się nie przywitał – i mówił z Andrzejem o prawie, o podatkach, o rynkach, cłach i ciężarach, o demoralizacji pracowników, niesumienności – i o głupich mrzonkach niedowarzonych młokosów, którym się we łbach poprzewracało.
Więc papa ma mnie za socjalistę? Ale może i lepiej wreszcie: postawił diagnozę przynajmniej.
Przechodzimy do stołowego pokoju. Zasiadamy. Andrzej stara się wytworzyć serdeczny nastrój, co mu się fatalnie nie udaje. Jest śmieszny. Mama z nim na spółkę pragną mnie gwałtem wciągnąć do rozmowy. Duszno!
Wreszcie dają mi spokój…
Przyglądam się ojcu, jak się patrzy na człowieka dawno nie widzianego lub człowieka, o którym się wiele sprzecznych zdań słyszało – i oto jest przed nami.
Widzę każdy najdrobniejszy szczegół jego postaci: znużone oczy, krawat jedwabny, poczernione z lekka wąsy, zmarszczki na czole i nieskazitelnie czysty gors koszuli.
Czegoś bezwiednie szukam w tej postaci i znaleźć nie mogę, pytam o coś, na co mi nie daje odpowiedzi.
Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak obcy?
Gdy patrzę na pana, widzę przed sobą przemysłowca, który w ruchach i mowie zdradza wiele nieszczerości, widzę takiego niemiłego pana, który jest moim wierzycielem, którego niewypłacalnym dłużnikiem jestem ja.
Wiem, że mi pan nie przyślesz komornika, nie zamkniesz mnie do kozy, że mnie pan nie będziesz szykanował. Owszem, cenię pańską grzeczność, może nawet wspaniałomyślność. A mimo to, wybacz pan, wolałbym być dłużny każdemu innemu raczej niż panu.
I dlaczego to tak jest?
Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak bardzo obcy?
Teraz patrzę mu już prosto w oczy.
Dziecko salonu
Ojcze!
Byłem wówczas bardzo mały jeszcze. Myślałem, że Bozia bardzo by się gniewała, gdybym wziął ciastko po kryjomu – a gdy się nogami buja, to się diabła kołysze. Lubiłem gryzmolić ołówkiem i ustawiać domki ze starych kart, i oglądać malowanki, i dorabiać wąsy obrazkom, i słuchać bajek o sierotach, macochach i strachach. I dziwiłem się, skąd konie wiedzą, dokąd tatuś kazał dorożkarzowi jechać, że trafiają – i jak starsi umieją odróżnić psa od suczki – i jak się wszyscy umarli mogą pomieścić w niebie. Nie chciałem pić mleka i wcześnie chodzić spać. Mówiłem przy gościach: „Piał kogucik kukuryku”17, i inne bajeczki – i bardzo bałem się ciemnego pokoju i obcych ludzi.
Boście mówili mi, że do obcych nie wolno się zbliżać, bo sprzedają małe dzieci dziadom i do cyrku – że nie wolno nic brać od obcych: ani karmelków, ani wisienek, bo mi nos odpadnie – i że nie wolno nic z ziemi ani w ogrodzie, ani na ulicy podnosić, bo będę miał wszędzie brzydkie, czerwone plamy i krosty.
I zdawało mi się, że poza czterema ścianami domu czatuje przyczajona jakaś siła wroga i groźna, złe tajemnicze mroki – a poza wami, wszyscy ludzie-wrogowie,