Otworzył oczy i natychmiast stał się czujny jak małe zwierzątko. Nie było żadnej przerwy między snem a całkowitym przebudzeniem. Mały Bob Sandert, od czasu jak rozpoczął prawdziwie samodzielne życie, to znaczy od dwóch prawie lat, nauczył się wychodzić na spotkanie nadchodzącego dnia bez żadnej zwłoki, bez żalu, bez rozpamiętywania snów.
Jednym ruchem odrzucił z siebie derkę, którą się przykrywał, wstał, wyrównał starannie wiązkę słomy, na której leżał, i nakrył ją derką.
Nie musiał się ubierać. Już od miesiąca sypiał w kompletnym ubraniu, a od tygodnia nastały takie chłody, że chętnie ubrałby się do snu w trzy, albo i cztery kurtki.
Miał jednak tylko jedną kurtkę. Nie wyglądała zbyt pięknie, a to, że służyła Bobowi za nocną koszulę, nie czyniło jej wcale piękniejszą. To samo można by powiedzieć o długich, sięgających pięt spodniach.
Bob zresztą nie rozmyślał nad swoją garderobą. Wsunął stopy w drewniane chodaki i, klekocząc nimi po twardo ubitej ziemi, podszedł do małych drzwiczek w rogu szopy, pchnął je i wyszedł na podwórze.
Wstrząsnął nim chłód wczesnego jesiennego poranka. Pomyślał sobie ze smutkiem, że zima już się zbliża, że niedługo już będzie mógł wytrzymać w szopie kowala Smitha, który wprawdzie każdej wiosny zajadle targuje się z nim o komorne, ale za to jak przychodzi do płacenia, macha tylko ręką, kpi po swojemu z Boba, z siebie i z całego świata, a pieniędzy nie bierze.
Tak, tak! Dobry chłop z tego Smitha. Kpi sobie wprawdzie z Boba, wyśmiewa go, ale robi to w taki sposób, że nie można mieć do niego o to pretensji. W całym Roczdelu1 nie ma ani jednego człowieka, którego by Smith nie znał i o którym by nie miał czegoś śmiesznego do opowiedzenia.
Jakby tam zresztą z kowalem nie było2, lada dzień mrozy chwycą i trzeba się będzie wynieść z jego szopy. Za kąt w ogrzanej izbie trzeba gospodarzom płacić, a tu jeszcze i inne zimowe wydatki nadchodzą. Ukryte pod słomą trzewiki domagają się gruntownej reparacji3, warto by też postarać się o jakąś koszulę, a choćby i ciepły serdak. Zima przecież… nie żarty.
Któraż to może być godzina? Kuźnia jeszcze na głucho zamknięta, w mieszkaniu państwa Smith okna szczelnie założone okiennicami. Za drewniakiem Bartów nad błotnistym stawem wisi gęsta mgła, za którą ledwie widać czerwone mury fabryki.
Wcześnie jeszcze. Może dopiero za jakąś godzinę rozlegnie się pierwszy gong fabryczny. Można by jeszcze pospać godzinę, ale Boba już obsiadły zimowe troski i kłopoty. O ciepłym serdaku nie ma co marzyć. Pierwsza rzecz to spłacenie długu w sklepiku, a później ta reparacja butów. Na samym końcu, jeżeli się da coś zrobić, można będzie pomyśleć o kupnie koszuli.
Tymczasem warto by się zakrzątnąć koło śniadania.
Jak co dzień tak i tym razem Bob przeżywa chwilę rozterki. Zupa „od wczoraj” stoi w garnuszku. Chleba też jeszcze jest spory kawałek – czerstwy już, ale zjeść go można. Tylko że to wszystko jest takie „chude”… Czy nie kupić by paru łutów4 szmalcu5? Można by zupę okrasić albo i ten chleb posmarować…
Zziębnięte wnętrzności Boba domagają się jakiejś tłuściejszej strawy, ale Bob jest rozsądny i dotrzymuje danych sobie przyrzeczeń. Żadnych hulanek w tym miesiącu! Trzeba zaoszczędzić na dług u sklepikarza i na szewca.
Więc do roboty! W kącie podwórza, za studnią, leży wczoraj jeszcze przygotowana kupka wiórów z fabrycznej stolarni. Można będzie na nich odegrzać tę zupę.
Przechodząc koło studni, Bob znów walczy z sobą. Umyć się czy nie umyć? Tak zimno, a ta studzienna woda pewnie jest jak lód. Po długich wahaniach wyciągnął ceberek wody i umył w nim twarz i dłonie. Co do reszty, to obiecywał sobie mętnie, że później… potem… po śniadaniu… Wytarł się wyłogiem kurtki i wygarnął zza studni sporą wiązkę6 wiórów.
Wracając z wiórami do szopy, spojrzał raz jeszcze w stronę drewniaka Bartów. Mgła opada już na dobre. Trzeba się śpieszyć z tym śniadaniem. Warto by się jeszcze przed pójściem do pracy rozejrzeć za jakimś kątem na zimę.
– Mówił mi pan Smith, że u państwa mógłbym pomieszkać przez zimę…
Wielka pani Winders nie odpowiada. Zachowuje się tak, jakby Bob nic nie powiedział, jakby go w ogóle nie było. Pochylona nad kuchnią dmucha z całych sił w palenisko. Wszystkimi licznymi szparami kuchni wydobywa się gęsty dym, ale płomień jakoś się nie pokazuje. Bob pomyślał sobie, że drzewo pewnie zamokło i że niełatwo będzie rozpalić ogień.
Trudno. Trzeba poczekać. Niech sobie pani Winders mruczy gniewnie nad swoją robotą, a Bob tymczasem rozejrzy się po izbie.
Nie dlatego, żeby był7 ciekaw, jak ta izba wygląda! Bob zna wiele mieszkań roczdelskich tkaczy i wie, że wszystkie są prawie jednakowe. Zaduch, ciasnota i zniszczone graty – to wszystko. Tu, u pani Winders, jest nawet obszerniej i czyściej niż gdzie indziej. Ale to nie o to chodzi. Bob rozgląda się, bo interesują go ludzie, z którymi być może będzie przez jakiś czas mieszkał. Czy to duża rodzina? Czy są małe dzieci, które płaczą po nocach? Czy oprócz Boba będą jeszcze jacyś inni lokatorzy, a głównie – ilu ich będzie?
Tak na oko niełatwo się zorientować, ale Bob ma wprawę. Kombinuje.
Zupełnie małych dzieci chyba tu nie ma, bo nic dokoła nie wala się po podłodze, nie ma też żadnej kołyski ani chustki zawieszonej u okapu pieca.
Ta dziewczyna, która przykucnęła sobie cicho w najciemniejszym kącie izby, ma już co najmniej siedem albo i osiem lat. Może już nawet pracuje w fabryce przy zbieraniu odpadków – Bobowi wydaje się, że już ją gdzieś widział, pewnie w fabryce…
Gospodarza nie ma; pani Winders jest wdową, tak powiedział kowal Smith… Ale co to?
Zza zielonej pluszowej zasłony słychać starczy męski kaszel. Tam pewnie jest mała alkowa bez okna. Mieszka w niej jakiś stary krewny albo lokator. Raczej lokator niż krewny, bo taką alkowę każdy chętnie wynajmuje – zawsze to własny kąt – a krewny spałby we wspólnej izbie.
A kto to jest ten młody półnagi mężczyzna, który myje się właśnie w blaszanej misce? I jego Bob zna z widzenia. Nieraz spotyka się z nim na dziedzińcu fabrycznym. To na pewno tkacz. Ale kim on jest dla pani Winders? Synem…? Lokatorem…?
Odwraca co chwila mokrą twarz w stronę Boba i uśmiecha się jakoś bardzo szczerze i serdecznie. Wreszcie woła:
– Słuchaj no, smyku! Nie mógłbyś mi umyć pleców? Sam jakoś nie mogę dosięgnąć, a Sylwia obraziła się na mnie, więc wlazła w kąt i nie chce ze mną gadać.
Bob zbliżył się do niego i dużym kawałkiem mydła zaczął mu szorować plecy. Zadawał przy tym pytania ostrożnie i jakby od niechcenia.
– Pan pracuje w fabryce, prawda?
– Aha!
– Czy pan… czy pan jest synem pani Winders?
– Tak. Nazywam się John Winders, a ta mała, tam w kącie, to moja siostra Sylwia. Obraża się, jak jej powiedzieć, że jest piegowata, a to przecież święta prawda. Ma cztery piegi na nosie. Możesz tam do niej podejść i sam przeliczyć.
W ciemnym kącie Sylwia poruszyła się gwałtownie i zamamrotała coś z wściekłością.
– Ooo! Widzisz, jaka rozkoszna? Lepiej nie podchodź, bo cię podrapie! – John roześmiał się na cały głos. – Ty chcesz u nas mieszkać? Słyszałem, jak pytałeś o to moją matkę. Z nią nie ma teraz co gadać. Kuchnia się zepsuła i dymi, więc matka jest nie w humorze.
Roześmiał się jeszcze głośniej i weselej niż przedtem.
– Trzeba ci wiedzieć, że kobiety z naszej rodziny nie mają anielskich charakterów. Teraz wytrzyj mi plecy, dobrze?
Właśnie kiedy Bob kończył to wycieranie, pod blachą małej kuchenki zahuczał