– Bądź spokojny, dodał drugi, jutro pójdziesz do Dobroczynności po pożyczkę.
– Chodziłem na próżno kilka razy, któż za mnie zechce zaręczyć?
– Znajdzie się tam dwóch obywateli jutro co porękę za ciebie złożą, ale choć ci lżéj będzie, stękaj tak i zawsze, bo nam tak potrzeba.
– Za trzy dni, dodał blondyn, pójdziesz na Bednarską ulicę, znajdziesz tam porucznika, trzeba się jeszcze nawzdragać, ale w końcu musisz przyjąć co on ci ofiaruje…
Maciej rzucił się z krzesła.
– To nie może być!
– Przecież im nic nie będziesz donosił, ale nam przez ciebie potrzeba wiedzieć co się u nich dzieje!
– A! moi panowie drodzy za skarby świata, odparł Maciéj składając ręce, ja się tego nie podejmuję, ja tego nie potrafię…
– Jak to, dla téj miłéj ojczyzny! dla naszéj świętéj wiary!!
– Moi panowie, odparł rzemieślnik, jestem stolarz, gdybyście mi kazali buty robić to nie moja rzecz; tak i to, jestem prosty człowiek a to bardzo kręta sprawa, nie moją to głową podołać. —
Mimo że, jak się bardzo słusznie wyrażał pan Maciéj, była to kręta sprawa, młodzi ludzie zapewnili go, że za ich radą i skazówką uczciwie jéj podoła, choć z wielkiém więc wahaniem, podjął się Kuźma przykrego dlań obowiązku. —
Dobrą godzinę spędzili na tych układach.
– Już to wy tam lepiéj wiecie i na co to potrzebne i jak ma być, rzekł w końcu Maciéj, ale mnie się ono zda, że takiemu wydze jak porucznik, ja chyba rady nie dam… to darmo.
– My wam pomożemy! rzekł blondyn.
– A gdzież ja was będę szukał?
– Około szóstéj wieczorem gdybyście chcieli zajść się pomodlić u figury Matki Boskiéj, naprzeciw Dobroczynności, zawsze tam ktoś z nas być może.
Na tém skończyła się rozmowa i pan Maciéj ze swobodniejszą nieco myślą powlókł się do domu, ale na sercu było mu jeszcze ciężko. —
Dobrze w noc, gdy już u pani Szymonowéj nikogo na bilardzie nie było, porucznik, który przez ostatnią godzinę pobytu swego w tém miejscu spał, czy téż udawał śpiącego, przeciągnąwszy się i zapomniawszy zapłacić gospodyni (co było jego zwyczajem) wyszedł ostatni z bawaryi. Nie daleko mu było do domu, mieszkał bowiem na Dziekance w tylnéj części obszernego domostwa zajętego w większéj części przez bardzo ubogie rodziny. – Dostukawszy się do bramy, przewlókłszy przez dziedziniec miał jeszcze dwa piętra wschodów do przejścia omackiem. We drzwiach, w które uderzył gwałtownie, było u góry małe okienko nieprzezroczyste, przez które słabe dobywało się światełko. Otworzono mu wkrótce, a porucznik poświstując jakby dla dodania sobie odwagi, w kapeluszu na bakier, z cygarem w ustach wszedł do środka. – Drzwi mu otwierała brudna zaspana służąca; w mieszkaniu było głucho, po środku wielkiéj izby paliła się tylko świeca łojowa od dawna nie objaśniana. – Przy jéj mdłym blasku widać było to nędzne mieszkanie, które zarazem mieściło w sobie i całe gospodarstwo rodziny. Ode drzwi były naczynia kuchenne, piec w którym gotowano, nawet potrosze spiżarnianych zapasów w dosyć wielkim nieładzie i opuszczeniu. Daléj w różnych kierunkach, kilka stołów, zarzuconych bielizną i odzieżą. Ku oknu stało pare łóżek niedobrze zasłonionych parawanami papierowemi dosyć obszarpanemi. Jakaś przykra woń ubóstwa i bezrządu wiała od tego schronienia. Nic dla oka i ozdoby, nic dla uczucia i serca, ubóstwo dotkliwe które o niczem nie myśli nad dzień powszedni, rozpoczęte pranie, porozwieszane łachmany, resztki nędznego jadła, nic więcéj widać nie było. Nad wielkim stołem, na którym paliła się świeca, drzemała oparta na rękach kobieta średnich lat, wychudła, w ubraniu zaniedbanem, z roztarganemi siwiejącemi włosami. Rysy jéj twarzy dowodziły że niegdyś była bardzo piękną, nędza nawet, wiek i zaniedbanie nie potrafiły zatrzeć śladów tego daru Bożego, ale czarne prześliczne niegdyś oczy, wpadły głęboko i od łez zagasły, usta kryły się w fałdach, które wyżłobiła boleść, a nawyknienie do ciągłéj walki i pasowania się z nieszczęściem napiętnowały to oblicze dzikim wyrazem jakby stężałego gniewu. Była zaprawdę straszną jak ręką wielkiego artysty wyrzeźbiona głowa Meduzy. Spojrzawszy na nią, można się już było domyślić, dla czego porucznik wchodząc nadał sobie minę odważną. Wszystko tu znamienowało tę wojnę domową, której ślady znać było w nieładzie całego mieszkania.
Usłyszawszy chód kobieta przebudziła się i zerwała, spojrzała na stary zégar wiszący u ściany i ręką wskazała go mężowi. Było w pół do dwunastéj.
– Tośmi się dziś poprawił, rzekła, taka to prawda że wcześniéj miałeś wrócić?
Porucznik naczczo był łagodny ale napiwszy się rumu nader walecznym się stawał, odparł grubijańsko:
– Milcz! stara sekutnico, robię co mi się podoba, a tobie w to nosa nie wścibiać!
Kobieta kiwnęła głową wcale się nie uląkłszy groźnéj postawy.
– Już się to bydlę spiło, rzekła, i huczy, i będzie mi tu przyszedłszy hałasy jeszcze wyrabiał! Milczże mi zaraz i idź spać pijaku, a nie to cię tu nauczę!
Porucznik świstał ale coraz ciszéj; zdjął kapelusz i postawił na stole, cygaro zgasłe próbował zapalić u świecy, ale jakoś na płomień nie mógł trafić, co jeszcze mocniéj dowiodło że jéjmość w swych przypuszczeniach się nie myliła. W istocie był tęgo pijany, pomimo to chciał rozmowę z drażliwéj materyi sprowadzić i zapytał ochrypłym głosem:
– Julek jest?
– Co tobie do Julka? trutniu ty jakiś, odpowiedziała żona. Jakie ty masz prawo pytać o dziecko o które nie dbasz?
– Eh! babo ze mną jak sobie chcesz ale od Julka mi wara, jestem ojcem i powinienem go pilnować – krzyknął groźno przybyły.
– I dobrze go pilnujesz! odpowiedziała kobieta – myślisz chyba że gdzie w szynku siedzi, że szukając go cały dzień bawarye wycierasz?
Porucznik zmilczał chwilę i powtórzył pytanie:
– Jest Julek?
Żona zamiast mu odpowiedzieć plunęła i poczęła długie niegdyś swe włosy zwięzywać jakby się do snu przybierała.
– Kachno, odezwała się po chwili, poświeć jegomości do jego stancyi!
Porucznik trzeci raz zapytał:
– Jest Julek?
Nagle kobieta która zdawała się być obojętną, zwróciła się ku niemu z rozognioną twarzą.
– Nie ma go, zawołała, dałeś mu dobry przykład włóczenia się po nocach, próżniactwa i rozpusty, będziesz go miał, takim może jak ty opojem i wisielcem! Patrząc na ojca pójdzie pewnie w jego ślady. Nie dość ci było zgubić siebie, mnie, trzeba ci było zmarnować i to dziecko! Na sumieniu twojem ciężko, oj ciężko będzie w dniu sądu! poniesiesz na dno piekieł i swoją duszę i naszą! To mówiąc ryknęła płaczem. A porucznik popatrzywszy na nią jakby wytrzeźwiał, spokorniał, i zamilkł.
– Cicho! cicho! rzekł, co ja tam temu winien, a bo to ja mu codzień nauk nie daję?
– Oj twoje nauki! Lepiéjby stokroć było dziecku ich nie słyszeć i ciebie do trumny położyć? Co znaczą twoje słowa przy twoich uczynkach? Dosyć by ci spojrzał na twarz to z niéj życie wyczyta! A potem