Dzięgiel już parę razy rzucił był okiem na podróżnego, który na przyźbie odpoczywał, a niczego od niego nie żądał.
Sądził że się domyśli w końcu siadłszy pod strzechą, zapłacić za gościnę, czy napojem czy jadłem.
Wprawdzie ostatniego u Dzięgla było dostać trudno, bo tu ludzie więcej pili niż jedli, ale chleb, ser i mleko było w komorze.
Podróżny zdawał się gospodarza nie widzieć wcale, albo na niego nie zważać. Dzięgiel miał już odejść skrzywiony, gdy w tej samej chwili konno od miasta nadciągnął wąsaty młodzian, z mieczykiem u pasa, wyglądający na miejskiego lub szlacheckiego sługę. Konia zatrzymał przed wiechą, pot otarł z czoła i pochylając się krzyknął.
– Dzięgiel! piwa! człowiek pod te gorąco beczkęby całą wychlał, gdyby mu ją nachylono.
Głos ten usłyszawszy podróżny, który w inną stronę miał zwróconą głowę, drgnął i począł się przybyłemu przyglądać pilno.
Ten też spostrzegłszy go, zdawał się zdumiony, niepewny, jakby sobie w nim jakąś starą przypomniał znajomość, konia trochę naprzód podpędziwszy, rękę przyłożył do czoła i mruczeć coś zaczął.
Podróżny tymczasem z ławy wstał.
– Jak Bóg żyw – odezwał się po polsku, choć suknie miał niemieckie – toć Dryszek.
Ten posłyszawszy imię swe już ze szkapy się zsunął.
– Grześ Strzemieńczyk! – krzyknął. – Żyw więc jesteś, a my cię tu już pogrzebali…
Podali sobie ręce.
– Choć w ostatnie czasy nie byliśmy przyjaciółmi – począł Dryszek – boś ty nas wszystkich twoją nauką zbłaźnił, a no miło mi, że cię żywym widzę! Kędyżeś bywał… taż to pięć lat temu…
– Pięć lat, które mi przeszły jako pięć dni – rozśmiał się Grześ. – Kędym bywał za długoby było opowiadać. Prędzej ty pono powiesz mi, jakeś z ławki szkolnej dostał się na konia i do miecza przypasał. Toż ci się bakałarzem albo seniorem być chciało.
Dryszek się skrzywił i ręką w powietrzu zamachnął. Ponieważ Dzięgiel właśnie mu piwo podawał, nim się zebrał na odpowiedź, począł od wychylenia całego kubka tchem jednym; otarł wąsy rękawem, rzucił na dłoń nastawioną gospodarza pieniążek i zwrócił się dopiero do Grzesia.
– A no, prawda – rzekł – chciało mi się bakałarzem być, ale nauka do łba nie lazła, ani weź. W końcu mi się wąs sypał i wolę Bożą czuć zacząłem, a do quadrivium nie mogłem się dobić. Tymczasem trafiła mi się bogatego sołtysa córka, dziewka jak łania… wolałem ją niż ciziojany!! Komu co przeznaczono, nie minie. Gospodarzę przy ojczymie i drę z nim koty…
Ruszał ramionami i śmiał się.
– Teraz jak na papier spojrzę – dodał – ciarki po mnie chodzą, a jak wspomnę szkołę, albo mi się ona przyśni, tom na cały dzień zły i kwaśny… A ty? z czem powracasz!
– Ja? – odparł Grześ, pokazując mu węzełek pod strzechą leżący. – Ja wiozę pierwszego może Virgiliusza do Krakowa.
– Cóż to za kat ten Wirgi…niusz? – odparł Dryszek.
Grześ się rozśmiał.
– Wolę go niż twoją sołtysównę – rzekł wesoło. – Przez całe pięć lat uczyłem się a uczył wędrując. Poszedłem naprzód do Wrocławia, gdzie piwa prawda było pod dostatkiem, ale nauczycieli brakło, potem do Lipska. Było się i w Magdeburgu i w Norymberdze i dalej nad Renem aż po całych Niemcach… A co to za osobliwy świat, a jacy ludzie!! Było na co patrzeć i czego się uczyć.
– No i sakwy pełne mądrości przynosisz z sobą – dodał szydersko Dryszek – a groszy dużo?
– Prawie tyle – odezwał się ramionami poruszając obojętnie Grześ – co naówczas, gdyście mnie z Sanoka idącego spotkali…
Dryszek pogardliwą zrobił minę.
– Miałżeś po co chodzić tak daleko – zamruczał – goliznę miałeś i w Krakowie.
– Alem tego rozumu, com go nabył między ludźmi, nie miał – rzekł Grześ.
– I cóż z nim robić myślisz! – wtrącił szydersko Dryszek, oglądając się ku swemu koniowi. – Pewnie na klechę kroisz? No, toby jeszcze było pół biedy, ale i ci panowie kolegiaci nasi, profesorowie i doktorowie, choć kapłani i mądrzy ludzie, chleba siła nie mają. Pójdź na ulicę św. Anny, a choćby i do większego kolegium, zobacz jak mieszkają i jedzą!! a jak pracują… Bóg z wami, ja wolę sołtysią córkę i moje gospodarstwo.
– Jak co komu służy! – rzekł Grześ. —
Popatrzyli na się wzajemnie takiemi oczyma, jakby sobie powiedzieć chcieli, że się pono nigdy nie zrozumieją.
W tem Grześ żywo wtrącił.
– Żyw kanonik Wacław?
Dryszek się musiał namyślać nad odpowiedzią, bo mało co się troszczył o tych ludzi, którzy Grzesia najwięcej obchodzili.
– Hę? medyk? – spytał – a no! żyw! postarzał trochę, suwa nogami, ziele zawsze zbiera, ludzi morzy i leczy.
– A z Samkiem co się stało?
Samek też wyszedł pono był z pamięci Dryszkowi, bo długo się namyślał nim go sobie przypomniał.
– Ten już suknię kleszą nosi, ale mu święceń nie dają, bo nie umie co potrzeba – rzekł po chwili.
Kilku współuczniów wspomniawszy, o których Dryszek niewiele wiedział, Grześ się w końcu nieśmiało jakoś, wahając, odważył spytać o to co go najbardziej obchodziło.
– Cóż się z Balcerami dzieje?
Dryszkowi oczy błysnęły złośliwie.
– Hę? – zawołał – tożeś się był powinien naprzód o nich pytać? Balcerom twoim wiedzie się jak się wiodło, pobogacieli tylko jeszcze. Kamienic Niemczysko nakupował wiele i utył tak od świdnickiego piwa, że brzuch przed sobą ledwie dźwiga. Sama Balcerowa też nie schudła, a córeczka ich wyrosła na najpiękniejszą laleczkę w mieście. Ludzie do niej idą jak do cudownego obrazu, bo prawda, że na podziw urodziwa, a mówią, że i rozumna. Przytem jedyna u rodziców i wszystkie kamienice Balcera spadną na nią, więc tam bodaj pan i szlachcic gotów w swaty.
Grześ smutnie i na pozór obojętnie słuchał tego opowiadania; Dryszek jedno oko przymrużywszy przypatrywał mu się. Zwrócił się potem oczyma ku niebu, aby się ze słońcem obrachować i wczas do domu dojechać.
– Jechać muszę – rzekł – a i wam też nim wrota pozamykają pospieszyć trzeba, aby na Kleparzu nie nocować… Radbym z wami gadał, ale gdy późno przyjadę, teść będzie łajał, a żonka posądzi, żem się z dziewczętami na Okólu zabawiał. Z nią sprawa nie osobliwa, wolę licha nie drażnić.
Zabierał się do siodła, rękę podawszy Grzesiowi.
– A cóżeś się tak z żonką szczęśliwym mienił – odparł Strzemieńczyk, – gdy ci się jej i teścia obawiać trzeba?…
Dryszek zrobił minę dziwną.
– Niema chleba bez ości, niema ryby bez kości – odparł cicho.