Już strasznie dawno bobo podejrzewało, że dwa bliskie cienie, dwa ukochane duchy dobre, mają jakiś specjalny wielki sens, są inne niż wszystkie pozostałe. Było to wówczas zaledwie niejasne przeczucie doniosłej prawdy.
Od świętej ekstazy w momencie pierwszego skoordynowanego spojrzenia, gdy wśród ciemności i jasności ujrzało bobo szare kontury otaczającego je świata, był to drugi dopiero moment tak ważny.
Wszelkie wiekopomne odkrycia, natchnienia, które jak błyskawica otwierają niespodzianie niebo świadomości, poprzedza długa, żmudna, mozolna praca, często wielu, wielu pokoleń.
Z szeregu faktów, w których coś się kryje, pozornie dziwnych, pozornie rozproszonych, od siebie niezależnych, przypadkowych, a jednak czymś związanych, a jednak mających jakąś u dna ukrytą wspólność, nagle rodzi się żywa oślepiająca synteza w najskrytszych komórkach mózgu. Zawiłe fakty cichym ruchem, niezależnym od woli i świadomości, układają się w szeregi i kolumny i nagle powstaje nowy świat idei, taki logiczny i jasny, ze swymi słońcami, księżycami, plejadą cygańskich komet i drogą mleczną.
Bobo, które zaledwie dorównywa człowiekowi epoki kamiennej, już brata się z geniuszami rodu ludzkiego.
Kiedy dawniej dawano bobowi do ręki grzechotkę, chwytało ją mocno i przyglądało się zdziwione, bo ręka – dobry cień – zmieniła swój kształt. Grzechotka wydawała dźwięki, i bobo dziwiło się, że milczący dobry duch wydaje dźwięki.
Kiedy grzechotka wypadła mu z ręki, bobo dziwiło się, że dobry duch powrócił do swego dawnego kształtu i zamilkł.
Badania trwały nieskończenie długo, rozwiązanie wielkiej tajemnicy było tak odległe…
Ssąc własną piąstkę, bobo raz w raz16 wyjmuje ją z ust, ogląda uważnie, marszczy brwi i tonie w skupieniu.
Chwyciwszy przedmiot, bobo niesie go do ust, znów ogląda uważnie, coraz bliższe prawdy, a jeszcze niepewne, jak gdyby zatrwożone śmiałością swej hipotezy.
Bobo dalekie jest jeszcze od zupełnej prawdy: nie wie, że jego ręce – to ono samo, ale wie, że są mu posłuszne, że nie ma potrzeby wywoływać ich zaklęciem krzyku, że są na jego rozkazy, zawsze obecne.
Bobo jest olśnione odkryciem, pieści się swą władzą, pierwszą własnością – pierwszym stopniem do niezależności, wyzwolenia, mocy.
– Aba, a, aa, ooo – gaworzy bobo, kierując ręce to w tę, to w ową stronę, wodząc za nimi wzrokiem, już pewne, że się nie myli.
Ogarnia je znużenie po wielkim wysiłku.
Nagle matka uśmiechnięta pochyliła się nad nim. I bobo roześmiało się głośno, serdecznie. Matka przemawia najczulszymi wyrazami, a bobo to wyciąga do niej ręce, to kładzie je do ust i ssie, i śmieje się.
Matka wyjęła mu rękę z ust, bobo przelękło się o losy swej nowej własności, krzyknęło głośno i boleśnie, zaprotestowało z taką siłą, że matka przybladła.
Wszyscy uśmiechają się do boba.
Sądzę, że stary dąb, patrząc na śmieszny kształt małego dębczaka o drobnych listkach, uśmiecha się doń zielonymi konarami, a mały dębczak, bezpieczny, wesoły w cieniu ojcowskich konarów, szmerem cichym gaworzy do ojca. W wielkim cielsku starego dębu, w korze i korzeniach jego, tyle już martwych komórek, w żyłach starego dębu, krzepkiego jeszcze, soki krążą powoli, już jakby znużone; a mały dębczak pijąc krew macierzy ziemi, chwyta ją, pożywa i rośnie, rośnie, rośnie.
Zdaje mi się, że ptak każdy ma uśmiechy dla swych maleńkich, bo życzliwość dla przyszłych pokoleń jak mgła błękitna, pełna serdecznych drgnień, otacza wszystko, co wita jutro w jego drobnych, niedołężnych a rozkazujących poruszeniach.
Nawet poważne stare słońce – żywiciel, znajdzie uśmiech dla leśnej konwalii, a leśna konwalia odpowiada mu drżeniem białych płatków, wonią czystą.
Bobo odpowiada uśmiechem na uśmiech, nie dlatego, że go rozumie, nie że zna mowę serdeczną uśmiechu, ale dlatego, że tak było setki tysięcy lat, że dzień dzisiejszy tkliwie wita jutrzejszy poranek, a ten mu łagodnie odpowiada, że ten uśmiech płynie poprzez pokoleń tysiące i wiąże w jedną rodzinę braterstwa bielejące kości pogańskiego cmentarzyska z bobem, które płynąć będzie w przestworzach, bo ten uśmiech jest spoidłem ogniw w łańcuchu pokoleń.
Jak pierwszy oddech jest odruchem niezbędnie poprzedzającym świadome życie boba – bez tego nie byłoby życia, tak pierwszy uśmiech poprzedza myśl, bez niego nie byłoby myśli…
Uśmiecha się do ciebie matka, o bobo, nie ma żalu, że każdy dzień twego wzrostu jest dniem jej upadku, że każdy twój oddech, każde uderzenie tętna, jest krokiem naprzód dla ciebie, a krokiem wstecz dla niej.
Bobo teraz przeprowadza badania swe planowo i z tym większym zapałem. Duchy pojedyncze już zna, stara się teraz ich wzajemny do siebie stosunek zrozumieć.
Przygląda się obiadowi rodziców.
Dobre duchy odprawiają dziwne nabożeństwo. Bobo wodzi za ruchem ich rąk, uzbrojonych w widelce i noże, śledzi je od talerza aż do ust uważnie i cierpliwie. I dziwi się dużym zdziwieniem.
Trzy zdziwienia ma bobo: najmniejsze, powieki szeroko otwarte i uśmiech w oczach. Zdziwienie większe, usta uchylone, bobo zastyga w zdumieniu i patrzy, patrzy. Zdziwienie najwyższe to szybki oddech, niespokojne ruchy rąk i lęk w spojrzeniu.
– Biedny bobaś, daj mu trochę zupy – mówi ojciec do żony. – Tak na nas patrzy.
I bobowi badaczowi chcą wlać gwałtem zupę kwaśną, słoną, paskudną. Odwraca głowę, pluje, krzywi się, ręką odpycha.
Bobo dawno już przestało wierzyć w nieomylność dobrych duchów i konieczność ulegania im, przeciwnie, coraz podejrzliwiej się przygląda, zawsze czujne, zawsze gotowe do protestu, zaklęciem krzyku stara się kierować ich czynami.
Dobre duchy mają też swoje dziwactwa, należy bacznie obserwować każdy ich czyn, należy je wychowywać, by stały się zupełnie uległe bobowej woli.
Bobo ufało kiedyś dobrym cieniom i wiele razy z wyrzutem bolesnym spojrzało na matkę, zanim nabrało przeświadczenia, że jej ufać bezwzględnie nie należy.
Jedyne duchy nieomylne to ręce bobowe. Bobo dziś już rzadko, wyjątkowo tylko, nos sobie ręką zadrapie, i to wówczas, gdy w gniewie na chwilę równowagę umysłu utraci.
Bobo teraz żąda: każdy przedmiot musi obejrzeć rękami i ssaniem.
Rodzice mówią, że bobo się bawi.
Mały człowiek dziki zbyt poważną rozpoczął pracę, zbyt mało ma czasu, by trwonić go na zabawy, zbyt wiele otacza niebezpiecznych tajemnic, by lekkomyślnie igrać z nimi.
Kiedy leży w kołysce, pozornie bezczynnie, bada ręce, by się przekonać, czy nie mają jakichś ukrytych a ważnych właściwości, jaki jest ich wzajemny stosunek; rozmawia, mozolnie gimnastykuje struny głosowe, jak pianista przed ważnym koncertem odbywa długie i nużące próby.
Na przechadzce bada w skupieniu tłumy obojętnych ruchomych cieni, jest jak człowiek, który by odbywał podróż pierwszą między słońcami i planetami – nowe i piękne, ale jakże o rozrywkach myśleć, gdy wokoło tyle tajemniczych zagadnień.
Ulica z jej hałasem, ogród z zielenią, obce mieszkania i obce postacie, to lądy odległe, nieznane, zwiedzane w długich wieloletnich podróżach.
Bobo znużone zasypia i przez sen się niespokojnie porusza, bo widzi w sennym marzeniu ułamki obrazów, jak widziało je niedawno na jawie.
Zdobyło zaledwie kilka pewników,