– Na Boga, co waszmość mówisz?!
– Niech tu trupem padnę, jeślim tego mało sto razy na własne oczy nie widział i innych dziwnych ich obyczajów. Pamiętam i to, że tak się na pruskim chlebie spaśli, iż potem wracać nie chcieli. Słusznie jegomość pan Stankiewicz mówi, że nietędzy z nich żołnierze. Piechotę mają jaką taką, ale jazdę, Boże się pożal, bo koni w ich ojczyźnie nie masz i z młodu nie mogą do jazdy nawyknąć.
– Podobnoć najpierw nie na nich pójdziemy – mówił pan Szczyt – jeno za Wilno pomścić?
– Tak jest. Sam to księciu radziłem, gdy się pytał, co w tej materii myślę – odparł Zagłoba.
– Ale skończywszy z jednymi, pójdziemy wnet na drugich. Muszą się tam ci posełkowie pocić.
– Politycznie ich przyjmują – rzekł pan Zaleski – ale nic, chudziątka, nie wskórają, a najlepszy dowód – rozkazy wojsku dane.
– Miły Boże, miły Boże! – mówił pan Twarkowski, sędzia rosieński – jak to wraz z niebezpieczeństwy371 ochoty przybywa… Jużeśmy mało nie zdesperowali, z jednym nieprzyjacielem do czynienia mając, a teraz nam na obydwóch.
– Nie może być inaczej – odparł Stankiewicz. – Nieraz to bywa, że się pozwolisz bić póty, póki ci cierpliwości nie zbraknie, a potem, ni stąd, ni zowąd, znajdzie się i wigor, i fantazja. Małośmy to ucierpieli, mało przenieśli?!… Spuszczaliśmy się372 na króla i pospolite ruszenie koronne, na własne siły nie licząc, aż wreszcie mamy wóz i przewóz: trzeba albo obydwóch bić, albo zginąć z kretesem…
– Bóg nam pomoże! Dosyć tego zwlekania!
– Sztych nam do gardła przyłożyli!
– Przyłóżmy im i my! Pokażemy koroniarczykom, jacy to tu żołnierze! Nie będzie u nas Ujścia, jako Bóg w niebie!
I w miarę kielichów rozgrzewały się czupryny i rosły humory wojenne. Tak nad brzegiem przepaści ostatni wysiłek częstokroć o ocaleniu stanowi. Zrozumiały to te tłumy żołnierzy i owa szlachta, którą tak niedawno jeszcze Jan Kazimierz do Grodna wzywał przez rozpaczliwe uniwersały na pospolite ruszenie. Teraz wszystkie serca, wszystkie umysły zwrócone były ku Radziwiłłowi; wszystkie usta powtarzały to groźne imię, z którym do niedawna zawsze zwycięstwo szło w parze. Jakoż od niego tylko zależało zebrać rozproszone, poruszyć uśpione siły kraju i stanąć na czele potęgi dostatecznej do pomyślnego rozstrzygnięcia obydwóch wojen.
Po obiedzie wzywano do księcia kolejno pułkowników: Mirskiego, który w pancernej hetmańskiej chorągwi porucznikował, a po nim Stankiewicza, Ganchofa, Charłampa, Wołodyjowskiego i Sołłohuba. Zdziwili się trochę starzy żołnierze, że ich pojedynczo, nie wspólnie, na naradę zapraszają; ale miłe to było zdziwienie, każdy bowiem odchodził z jakąś nagrodą, z jakimś widocznym dowodem książęcego faworu; w zamian zaś żądał tylko książę wierności i ufności, które i tak wszyscy z duszy serca mu ofiarowali. Wypytywał się też pan hetman troskliwie, czy pan Kmicic nie wrócił, i kazał sobie dać znać, gdy wróci.
Jakoż wrócił, ale dopiero późnym wieczorem, gdy już sale były oświetlone i goście poczęli się zbierać. W cekhauzie, dokąd przyszedł się przebrać, zastał pana Wołodyjowskiego i poznajomił się z resztą kompanii.
– Okrutniem rad, że waszmości widzę i sławnych przyjaciół – rzekł wstrząsając ręką małego rycerza. – Jakobym brata zobaczył! Możesz w to waszmość wierzyć, bo ja symulować nie umiem. Prawda, żeś mnie szpetnie przez łeb przejechał, aleś mnie potem na nogi postawił, czego do śmierci nie zapomnę. Przy wszystkich to mówię, że gdyby nie waszmość, to bym się teraz za kratą kołatał. Bodaj się tacy ludzie na kamieniu rodzili. Kto inaczej myśli, ten kiep, i niech mnie diabeł porwie, jeśli mu uszów nie obetnę.
– Daj waść pokój.
– W ogień za waćpanem pójdę, bodajem przepadł! Wychodź, kto nie wierzy!
Tu pan Andrzej począł, toczyć wyzywającym wzrokiem po oficerach, ale nikt nie zaprzeczył, bo zresztą wszyscy lubili i szanowali pana Michała; jeno Zagłoba rzekł:
– Siarczysty jakiś żołnierz, daj go katu! Widzi mi się, że srodze polubię waćpana za ten afekt do pana Michała, bo mnie się dopiero spytać, ile on wart.
– Więcej niż my wszyscy! – odrzekł Kmicic ze zwykłą sobie porywczością.
Po czym spojrzał na panów Skrzetuskich, na Zagłobę i dodał:
– Przepraszam waszmościów, nie chcę nikomu ubliżyć, bowiem, żeście cnotliwi ludzie i wielcy rycerze… Nie gniewajcie się, bo ja bym z serca chciał na przyjaźń waćpaństwa zasłużyć.
– Nic nie szkodzi – rzekł Jan Skrzetuski – co w sercu, to w gębie.
– Daj no waćpan pyska! – rzekł pan Zagłoba.
– Nie mnie dwa razy taką rzecz powtarzać!
I padli sobie w objęcia. Po czym pan Kmicic zakrzyknął:
– Musimy dziś podpić, nie może być inaczej!
– Nie mnie dwa razy taką rzecz powtarzać! – rzekł jak echo Zagłoba.
– Wymkniemy się wcześniej do cekhauzu, a o napitkach pomyślę.
Pan Michał począł ruszać mocno wąsikami.
„Nie będziesz ty się miał ochoty wymykać – pomyślał sobie w duchu, spoglądając na Kmicica – jeno zobaczysz, kto tam na pokojach dzisiaj będzie…”
I już usta otwierał, aby powiedzieć Kmicicowi, że pan miecznik rosieński z Oleńką przyjechali do Kiejdan373, ale zrobiło mu się jakoś mdło na sercu, więc zwrócił rozmowę.
– A waścina chorągiew gdzie jest? – pytał.
– Tu. Gotowiuśka! Był u mnie Harasimowicz i przyniósł mi rozkaz od księcia, by o północku ludzie byli na koniach. Pytałem go, czy to mamy wszyscy ruszać, powiedział: nie!… Nie rozumiem, co to znaczy. Z innych oficerów jedni mają ten sam rozkaz, inni nie mają. Ale piechota cudzoziemska wszystka otrzymała.
– Może część wojsk dziś pójdzie na noc, część jutro – rzekł Jan Skrzetuski.
– W każdym razie ja tu z waszmościami podpiję, a chorągiew niech sobie rusza… Potem w godzinę ją dogonię.
W tej chwili wpadł Harasimowicz.
– Jaśnie wielmożny chorąży orszański! – wołał kłaniając się we drzwiach.
– A co? Czy się pali? Jestem! – rzekł Kmicic.
– Do księcia pana! do księcia pana!
– Zaraz, jeno szaty zawdzieję. Chłopię! kontusz i pas, bo zetnę!
Pachołek w mig podał resztę ubioru i w kilka minut później pan Kmicic, strojny jak na wesele, ruszył do księcia. Łuna od niego biła, tak wydał się urodziwy. Żupan miał z lamy374 srebrnej, dzierzgany w rzuty gwieździste, od których szedł blask na całą postać, a zapięty wielkim szafirem pod szyją. Na to kontusz z błękitnego aksamitu,