Było to jakby rozstępowanie się ciała, rozkład, któremu przyświecała świadomość. Ale nikła i ona szybko, ginęła… wreszcie skończyło się wszystko.
Na świecie, zeżartym przez orkan SZALEŃSTWA, pozostały same tylko sczerniałe trupy. Chociaż szarpane zębem ZŁA, z uporem nieświadomym trzymały się powierzchni, szklistej teraz i niepodobnej do siebie. Leżały w bezładnych kupach, bez celu rozrzucone, jak je poraził piorun, to blisko siebie, to porozdzielane wielkimi przestrzeniami, to w cieńszych, to w grubszych warstwach… słowem w nieładzie bezrozumnym, nikomu na nic nieprzydatne, niezdolne już nawet odczuwać przeraźliwej jasności; na jaką je wyniesiono, niezdolne widzieć, że CZERWONA LAMPA błysnęła niedługo po śmierci Marzycielki po raz ostatni i zgasła na wieki.
Czyż Bóstwo oprzytomniało wobec grozy zagłady istoty wybranej i skonało z żalu za tą, której tęsknota długa, bolesna i wytrwała sprawiła tyle dobrego?
Zginęła Marzycielka, zginął jej świat i cel jego. I nie wiedziała, że na zeżartym Szaleństwem świecie stała się rzecz nowa. Powstał obraz istoty wyższej, a cel PŁYTY spełnił się dla niej.
Powstał portret CZŁOWIEKA.
Istoty, której świat drobin bromku srebra nigdy nie widział i nie mógł widzieć.
Portret CZŁOWIEKA.
A jakież długie szeregi aniołów postępują drogą wiodącą z nizin pojęć człowieczych, do tronu BOGA.
Pułapka
Trzymał się półprzytomny ze strachu zimnych, rdzawych krat więzienia i szeptał w czarną noc:
– Słuchaj! Słuchaj!
– Słucham! – mówiła noc czarna i wył wichr26.
– Zbłądziłem w zakamarek, zbłądziłem… Coś zatrzasnęło drzwi… wyjść nie było sposobu… domy się poczęły ruszać… obstąpiły mnie parkany… przygięły się drzewa od góry… a nade wszystko, ktoś zatrzasnął drzwi…
– Ja… noc, ciemność…
– Ty?… Nie, nie mów tak… Nie przerywaj… Nie może być… Więc mówię… zbłądziłem… A chciałem jeno… czekaj… coś chciałem… Aha… Coś połyskało na bruku…
– Szkło! Szkło! Rozbita flaszka z wódki… Przeglądał się w niej Syriusz świetny…
– Skąd wiesz? Nie, to było coś cudnego… I po cóż bym....
– Nie… nie…
– I po cóż bym dlatego miał zbaczać? Zresztą… wszystko jedno… nic zmienić tego nie zdoła, że: zbłądziłem.
– Nieprawda…
– Zbłądziłem… błądził… dził..... dził… eeeem… em!… Żeeee… błądził… błą… Żeee…
Coś jak papuga wrzeszczało gdzieś z góry spod sufitu.
Więzień zeskoczył z przymurka, na którym wisiał, kurczowo trzymając się kraty.
Papuga się zbudziła. Sumienie! Cała znów noc męczarni… Co począć… co?
Wyciągnął pięści w stronę ptaka i wbiwszy oczy w ciemność, rozkazał:
– Milcz!
Przez chwilę łopotały skrzydła i rozlegały się gardłowe dźwięki. Potem nastała cisza. Liczył sekundy: jedna, dwie, trzy… dobrze!
– Posłuchaj! – szepnęła znów ciemność – To było tak…
– Czekaj! Czekaj! Jest tu pewnie jeszcze druga bestia. Poczekaj. Wlecze się przecież za człowiekiem druga forma sumienia… poczekaj…
Z wyciągniętymi ramiony27 obszedł całą celę. Nic.
A może tam w górze, pod sklepieniem? – pomyślał.
I jakby w odzew przypuszczeniu rozległ się kędyś spośród rozgałęzień gotyckich żeber cichy, szyderczy śmiech.
Szukał skrzętnie za czymś28, co by mu posłużyć mogło.
– Mam! – odetchnął radośnie.
Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.
Oparł ją o mur, wspiął się wzwyż i szukał po sklepieniu.
Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego czy gałęzie drzewa.
Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.
Misternie był wyrobiony w kształt małpy.
Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.
Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.
Zeskoczył na dół, rad bardzo.
Kopnął deskę. Padła z łoskotem. Zahuczało rozgłośnie, potem kaźnię zaległa cisza głęboka.
– Teraz mów! – powiedział w ciemń nocy. – Jak się to stało?
Nic mu nie odpowiedziało. Czekał, czekał… daremnie. Ta cisza wprowadziła go w rozpacz. Zrozumiał, że chcąc nawiązać kontakt z zaświatem… zerwał go.
Chcąc uprościć drogę, zadeptał ślady w gąszczu życia.
Cisza.
Rad by był usłyszeć cokolwiek, bodaj głos jakiś, bodaj papugi wrzask, bodaj śmiech małpy.
– Mów! – prosił jak dziecko spłakane, zestraszone29.
Nie odpowiadało nic.
Jak człowiek, który wszystko utracił, począł rozumować trzeźwo, zimno, porządnie. Był zdany na siły własne. Przede wszystkim więc: Jak się to stało?
– Szedłem prosto… nagle…
I już nic więcej nie wiedział, bo jakże może cokolwiek wiedzieć człowiek, który nagle zapadł się w świat inny.
Byle promyk słońca, byle głos jakiś. Po tej wątłej nici wydostałby się jakoś w świat żywych.
To nie był sen. O, sen jest jaśnią i prawdą wobec tych oto ciemności. Nie grób… grób jest ogrodem wobec tej kaźni!
Wstał i jął30 chodzić wokół zamkniętej przestrzeni.
Naraz stanął. Coś pukało… pukało… cichutko, lekko… ledwo dosłyszalnie. Zaczął szukać. Wodził rękami po ścianach. Suwał je z góry aż do posadzki. Nic. Szukał dalej… idą za owym nieuchwytnym pukaniem.
Nagle zadrżał.
Natrafił na coś miękkiego, ciepłego.
Po chwili trzymał w dłoniach małą ptaszynę.
Serce ptaka waliło młotem.
Od uderzeń tych drżał cały, drżały mury więzienia, tętniła ziemia…
Czuł, że uderzenia te mogą rozwalić ziemię.
Albowiem był to strach.
Porwał się biec ku oknu, ale musiał go długo szukać. Nareszcie trafił i wsunąwszy rękę poprzez kraty otworzył dłoń.
Rozległ się furkot skrzydeł.
– A to było tak… – posłyszał nagle