– Socjalizm… – szepnął mizerny subiekt kryjąc się za porcelanę.
Pan Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby pragnąc jednym zamachem obalić nową teorię, która przeciwstawiała się jego poglądom, lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subiekta z brodą.
– A, moje uszanowanie panu Lisieckiemu! – zwrócił się do przybyłego. – Zimny dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?…
– Także koncept!… Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem – odparł cierpko Lisiecki ocierając szronem pokryte wąsy.
– Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie39.
– Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok waszych galanterii i pańskiej siwizny?
– No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym aniżeli łysym – oburzył się pan Ignacy.
– Koncept!… – syknął pan Lisiecki. – Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest smutnym dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są owocami starości, którą… chciałbym szanować.
Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę40 i chustkę na głowie, żądająca mosiężnej spluwaczki… Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili doręczył interesantce ruchem pełnym godności żądany przedmiot. Potem zapisał cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.
Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.
Dopiero około dziewiątej wszedł, a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski, piękny, dwudziestokilkoletni41 blondynek, z oczyma jak gwiazdy, ustami jak korale, z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał:
– Słowo honoru daję, że musi już być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem, gałgan jestem, no – podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu…
– Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? – spytał Lisiecki.
– Neseserki?… Nie. Nasz doktór nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek… Prawda, panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.
– Dochodzi dziewiąta… – odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.
– Dopiero dziewiąta?… No, kto by myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna…
– Ażeby wyjść przed ósmą – wtrącił pan Lisiecki.
Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe zdumienie.
– Pan skąd wie?… – odparł. – No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru… muszę być na mieście przed siódmą, choćbym umarł, choćbym… miał podać się do dymisji…
– Niech pan od tego zacznie – wybuchnął Rzecki – a będzie pan wolny przed jedynastą42, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie kupcem, i dziwię się, że pan od razu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!
– No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami – odezwał się Lisiecki. – Co tu bawić się w morały.
– Nigdy nie latałem! – krzyknął Rzecki uderzając pięścią w kantorek.
– Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą – mruknął Lisiecki do Klejna, który uśmiechał się podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.
Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się Mraczewski.
– Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach, szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan pozwoli, że przymierzymy?… Szanowny pan raczy zająć miejsce na taburecie43. Paweł! przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie…
Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.
– Ależ, panie, ależ przepraszam!… – tłomaczył się44 odurzony gość.
– Bardzo prosimy – mówił prędko Mraczewski – to nasz obowiązek. Zdaje mi się, że te będą dobre – ciągnął podając parę sczepionych nitką kaloszy. – Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że niepodobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki; jakie mają być literki?…
– L. P. – mruknął gość czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego subiekta.
– Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł! rzuć kalosze do paki… Należy się dwa ruble kopiejek pięćdziesiąt… Kaloszy z literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz znaleźć w miejsce nowych artykułów dziurawe graty… Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do kasy, z tą karteczką. Panie kasjerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego pana…
Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich ukłonów odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy, bezmyślnie patrząc w szybę, spoza której Mraczewski darzył go słodkim uśmiechem i ognistymi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej, może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć złotych45.
Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy do Lisieckiego, rzekł półgłosem:
– Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona III46? Nos… wąs… hiszpanka47…
– Do Napoleona, kiedy chorował na kamień48 – odparł Lisiecki.
Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski dostał urlop przed siódmą wieczorem, a w parę dni później w prywatnym katalogu Rzeckiego otrzymał notatkę:
„Był na Hugonotach49 w ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą…???”
Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie posiadają notatki dwaj inni jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet – służący Paweł. Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych