Emancypantki. Болеслав Прус. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Болеслав Прус
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Zajrzała do dalszych pokojów i spotkała – pana Kazimierza. Był wzburzony, ale piękny.

      – Pani Latter nie ma?… – zapytała zmieszana Madzia.

      – Poszła mama na sesję – odparł. A widząc, że zarumieniona Madzia chce odejść, chwycił ją za rękę i rzekł:

      – Proszę o chwilkę rozmowy, panno Magdaleno. Przecież pani nie należy do sesji.

      Madzia tak zlękła się, że nie mogła wydobyć głosu. Bała się pana Kazimierza, ale nie miała siły opierać się jego życzeniu.

      – Chcę z panią pogadać o mojej matce, panno Magdaleno…

      – Ach, tak!… – i Madzia odetchnęła.

      – Niech pani siądzie, panno Magdaleno.

      Usiadła, bojaźliwie patrząc mu w oczy.

      – Mam do pani dwie prośby. Czy zechce pani je spełnić?… Niech się pani nie lęka: obie dotyczą mojej matki.

      – Wszystko jestem gotowa zrobić dla pani Latter – szepnęła Madzia.

      – Ale nic dla jej syna – wtrącił Kazimierz z gorzkim uśmiechem. – Mniejsza o mnie – dodał. – Czy pani nie spostrzegła, że moja matka od pewnego czasu jest bardzo… rozdrażniona?…

      – Uważamy to wszyscy – odparła po chwili wahania.

      – Oczywiście jedno z dwojga: albo matka ma kłopoty, o których nie wiem, albo… grozi jej ciężka choroba – dokończył ciszej, zasłaniając twarz ręką. – Cóż pani o tym sądzi?… – zapytał nagle.

      – Ja sądzę, że… może kłopoty…

      – Ale jakie?… Przecie ubytek kilku uczennic nic nie znaczy dla pensji… Więc co?… Helenka wyjechała za granicę i o nią chyba matka nie potrzebuje się troszczyć… Ona da sobie radę!… – zawołał z uśmiechem. – Cóż więc pozostaje?… Chyba ja?… No, ale ja także jestem gotów wyjechać i nie wiem, dlaczego mama ociąga się…

      Madzia spuściła oczy.

      – Doprawdy, że niepokoję się matką – ciągnął pan Kazimierz tonem raczej gniewnym aniżeli zmartwionym. – Jest zdenerwowana, nawet w stosunkach ze mną, a o kuracji nie pozwala sobie mówić… Przy tym zachodzi w niej jakaś zmiana. O ile sięgam pamięcią, zawsze zachęcała mnie do zrobienia wyższej kariery, no i ja robię ją, mam znajomości… Tymczasem dziś, kiedy powinien bym jechać, mama wypaliła mi takie kazanie o pracy i zarobkach, że przestraszyłem się… A co mnie najwięcej niepokoi, że wszystkie morały prawiła mi tonem szyderczym… jakaś podniecona… śmiejąc się…

      – Czy pani nie dostrzegła zmiany w zwyczajach mojej matki?… Czy… na przykład… nie uważa pani, ażeby matka… ażeby matka… zażywała eter?… Eterem posługują się niekiedy do uśmierzania bólów newralgicznych… Zresztą – ja nic nie rozumiem…

      Rozpaczliwym ruchem objął się rękoma za głowę, ale na jego twarzy widać było tylko rozdrażnienie.

      – Proszę, niech pani nikomu nie wspomina, że mówiłem o eterze, bo mogę się mylić… Ale proszę… niech pani daje baczność na mamę, panno Magdaleno – dodał ujmując jej rękę i błagalnie patrząc w oczy. – Doprawdy, że uważam panią za osobę najbliższą nam, jakby drugą córkę mojej matki… I gdyby pani coś dostrzegła, niech zawiadomi mnie o tym, gdziekolwiek będę: tu czy za granicą… Zrobi to pani?… – pytał tonem smutnym i pieszczotliwym.

      – Tak… – odpowiedziała cicho Madzia, którą przebiegały dreszcze na dźwięk głosu pana Kazimierza.

      – A teraz druga prośba. Niech pani napisze list do Helenki w tym guście, że mama jest rozdrażniona, że na pensji wszystko idzie źle… I niech pani jeszcze doda tonem żartobliwym, że Warszawa dużo mówi o jej zabawach i kokieterii. Szczególna dziewczyna, powiadam pani… Chce podobać się Solskiemu, a bałamuci innych! Dobra to metoda, ale nie z każdym… Solski jest partią zbyt poważną, ażeby godziło się zrażać go lekkomyślnym postępowaniem.

      Madzia z niepokojem spojrzała na pana Kazimierza. Przyszły jej na myśl obawy Ady.

      – Więc zrobi pani, o co prosiłem?… – To dla mojej matki, panno Magdaleno… – mówił.

      – Tak… Chociaż ja nie mogę pisać do Heli o panu Solskim…

      Wyraz niecierpliwości przebiegł po pięknym obliczu pana Kazimierza, lecz w jednej chwili zniknął.

      – Dobrze, więc mniejsza o Solskiego – rzekł. – Ale za to będzie pani pisywać do mnie za granicę o zdrowiu matki?…

      – Napiszę, gdyby zaszło coś ważnego.

      – Tylko w takim razie?… Ha, cóż robić, dziękuję i za to…

      Znowu ujął rękę Madzi i złożył na niej długi pocałunek spoglądając w oczy.

      Madzia zaczęła drżeć, lecz nie była w stanie cofnąć ręki. Pan Kazimierz pocałował ją drugi i trzeci raz, coraz przeciąglej i coraz namiętniej. Lecz gdy wziął za drugą rękę, wyrwała mu obie.

      – To niepotrzebne – rzekła wzburzona. – Kiedy chodzi o zdrowie pani Latter, mogę pisać nawet do pana…

      – Nawet… do mnie!… – powtórzył pan Kazimierz zrywając się z krzesła. – Ach, jakaż pani nielitościwa!… Jednak musi pani przyznać – dodał z uśmiechem – że wygrałem zakład: pocałowałem panią w rączkę, choć dopiero w kilka miesięcy później, aniżeli zapowiedziałem…

      Teraz Madzia przypomniała sobie spór, jaki przeprowadzili w październiku wobec Helenki.

      – Ach! – zawołała zmienionym głosem – więc dlatego rozmawiał pan ze mną o swojej matce?… Jest to dowcipne, ale… nie wiem, czy szlachetne…

      Nie mogła się pohamować i łzy stoczyły się po jej twarzy.

      Chciała wyjść, ale pan Kazimierz zastąpił jej drogę mówiąc z uśmiechem:

      – Panno Magdaleno, na miłość boską, niech się pani na mnie nie obraża!… Czyli nie czuje pani w moim postępowaniu tego szubienicznego humoru, który napada ludzi zrozpaczonych?… Nie umiem pani opowiedzieć, co się ze mną dzieje… Lękam się jakiejś katastrofy z matką czy Helą… nie wiem… i jestem tak nieszczęśliwy, że już drwię z samego siebie… Pani mi przebacza, prawda?… Bo ja panią uważam za drugą siostrę, lepszą i rozumniejszą od tamtej… A pani chyba wie, że bracia niekiedy lubią dokuczać siostrom… No, nie gniewa się pani?… Ma pani trochę litości nade mną?… Zapomni pani o moim szaleństwie?… Wszakże tak?…

      – Tak… – szepnęła Madzia.

      Schwycił ją znowu za rękę, ale Madzia wyrwała mu się i uciekła.

      Pan Kazimierz został sam na środku pokoju i położywszy palec na ustach myślał:

      „Ma dziewczyna temperament.... Jakie dziwne te kobiety… każda bestyjka inna!… Szkoda, że wyjeżdżam… No, ale przecież nie na wieki…”.

      Madzia pobiegła do sypialni, ukryła się za parawanem i cały wieczór przeleżała z głową wciśniętą w poduszki. Gdy przyszły pensjonarki zapytując, co jej jest, miała twarz rozpaloną, błyszczące oczy i narzekała na silny ból głowy. Nie rozumiała, co się z nią dzieje; była obrażona, zawstydzona, lecz szczęśliwa.

      Nazajutrz w niedzielę o pierwszej panna Howard zaproponowała Madzi spacer na wystawę. Lecz gdy wyszły na ulicę, rzekła:

      – Pani myśli, że naprawdę idziemy na wystawę?

      – Więc