– Wstydź się, Helu…
– O tak, ludzie, którzy nie mają pieniędzy, zawsze powinni się wstydzić… Ach, gdyby nareszcie przyszedł ten przewrót społeczny, o którym ciągle słyszę od Kazia…
– Czy myślisz, że wówczas chodziłabyś w jedwabiach?
– Naturalnie. Bogactwa należałyby do mądrych i pięknych, nie do brzydalów i niedołęgów, którzy nawet ocenić ich nie umieją.
– Pan Kazimierz z pewnością tak nie myśli – wtrąciła Madzia.
– Rozumie się, że nie myśli, tylko używa za siebie i za mnie… Ale może przyjdzie i moja kolej.
Od tej rozmowy Madzia jeszcze więcej zniechęciła się do Helenki.
„Boże! – myślała – jeżeli miałabym być taką córką i kobietą jak ona, to niech umrę, bodajby dziś!… Hela, gdyby mogła, zrujnowałaby matkę”.
Wkrótce po ich powrocie do domu na pensji skończyły się lekcje. Madzia stanęła w oknie i patrzyła na podwórko, gdzie w tej chwili śnieg zaczął padać. Widziała rozbiegające się dziewczynki jak hałaśliwy rój pszczół, który odlatuje w pole; potem widziała nauczycieli idących po dwóch i pojedynczo, a nareszcie spostrzegła Dębickiego, koło którego kręcił się jakiś fircyk ubrany pomimo śniegu tylko w obcisłą kurteczkę i mały kapelusik. Dębicki szedł przez podwórze z wolna, niekiedy przystając, a fircyk zabiegał mu z prawej strony, z lewej strony, chwytał go za guziki futra i o czymś bardzo żywo rozprawiał.
Śnieg na chwilę ustał, jednocześnie fircyk zwrócił się twarzą do okna i Madzia poznała w nim – pana Solskiego. Mimo woli nasunęło się jej porównanie między ubogą Heleną, która tęskniła za jedwabiem i brylantami, a milionerem, który w wąskiej kurteczce wychodził na takie zimno.
Rozmawiający znikli w bramie, a Madzia pomyślała:
„O czym oni mówią, czy nie o Helence?… Jeżeli Dębicki powie panu Stefanowi o jej zachowaniu się na lekcjach, to będąc na jej miejscu wyrzekłabym się podróży za granicę…”.
8. Plany ratunku
Rzeczywiście Dębicki i pan Stefan mieli w tym czasie ważną rozmowę o pani Latter.
Przede wszystkim poszli na obiad do wykwintnej restauracji na Krakowskim, gdzie zajęli najciaśniejszy gabinet, odznaczający się tym, że miał gotyckie krzesła obite zielonym utrechtem i dwa duże lustra, na powierzchni których właściciele pierścionków z brylantami wypisywali sentencje odznaczające się jędrnością i niewybrednym smakiem.
Elegancki kelner we fraku i białym krawacie, z włosami rozdzielonymi nad czołem, podał im karty i zaczął nasuwać projekta obiadu.
– Naprzód wódeczka i przekąska – mówił kelner.
– Za wódkę dziękuję – odparł Dębicki.
– A ja proszę – rzekł Solski.
– Mamy świeżutkie ostrygi.
– Bardzo dobrze – dopowiedział Solski.
– Więc po wódeczce mogę służyć ostrygami. Cały tuzin?…
– Po wódce proszę o dwa solone rydze.
– Dwa rydzyki i tuzin ostryg?
– Dwa rydze bez ostryg – odparł Solski. – A może profesor chce ostryg?
– Paskudztwo – mruknął Dębicki.
– A na obiad? – pytał kelner.
– Dla mnie – barszcz. Potem może być kawałek sandacza… No, kawałek sarny i kompot… – mówił Solski.
– To samo, tylko zamiast sarny kotlet wołowy – dodał Dębicki.
– A wino?
– Pół butelki czerwonego – rzekł Solski – a profesor?
– Wody sodowej.
Kiedy kelner wyszedł z gabinetu, zastąpił mu drogę gospodarz pytając:
– Jaki numer?
Kelner machnął ręką.
– Będzie ze dwa ruble.
– A tak! – westchnął gospodarz. – Taki zawsze skąpi, choć pieniędzmi mógłby w piecu palić. Ale szanuj go, bo dobry dla służby, to pan Solski.
– Który to, panie, starszy czy młodszy? – spytał ciekawie lokaj.
– Młodszy, młodszy, ten, co go w zimie nie stać na futro.
Kelner usługiwał znakomicie. Dawał potrawy na czas, wchodząc krząkał, wychodził na palcach i tytułował Solskiego jaśnie panem. Goście jedli rozmawiając.
– Więc profesor nie pije nic, nawet kawy – mówił Solski. – Czy to nie fałszywy alarm z tą chorobą serca?
– Nie. Z każdym rokiem posuwa się naprzód – odpowiedział Dębicki.
– Tym większy powód, ażeby profesor zajął się naszą biblioteką; bieganina po piętrach nie może być dobrą – rzekł Solski.
– Od wakacyj, od wakacyj… Nie mogę rzucać pensji, na którą mnie łaskawie przyjęto, i do tego w niezwykłym czasie.
– Jak profesor chce. A co się tyczy pensji, mam prośbę do profesora.
– Słucham.
– O pani Latter mówią źle – ciągnął Solski. – Moje kuzynki zarzucają jej, że wprowadza na pensję kursa emancypacji, że jakaś panna Howard chce na gwałt robić dziewczęta istotami samodzielnymi…
– Narwana baba – uśmiechnął się Dębicki.
– O nią mniejsza, choć jej propaganda może kosztować panią Latter kilka uczennic. Gorszy jest skandal jej syna z jakąś guwernantką, o czym słychać w Warszawie.
Dębicki kiwał głową.
– I to mnie nic nie obchodzi – prawił Solski – bo jużci, młode kobiety są od tego, ażeby je bałamucili piękni chłopcy. Ale niedobrze jest, że ludzie znający tutejsze stosunki określają położenie pani Latter w ten sposób: długi – zmniejszone dochody – wielkie wydatki na syna, co wszystko razem zapowiada bankructwo.
– Ja słyszałem, że ona ma majątek – wtrącił Dębicki.
– I ja tak myślałem. Tymczasem nasz plenipotent zna niejakiego Zgierskiego, któremu pani Latter płaci sześćset rubli procentu.
– I ja znam Zgierskiego. Wygląda na pokątnego finansistę.
– Otóż to – mówił Solski. – A ilu innych z tego gatunku kręci się około pani Latter?
Dębicki podniósł brwi i wzruszył ramionami.
– Rozumiem – rzekł Sobki. – I ja nie mieszałbym się do cudzych interesów, gdyby nie siostra, która zapowiedziała mi, że – nie pozwoli na bankructwo pani Latter. Pojmuje pan moje położenie. Nie mogę z tą sprawą iść do pani Latter, bo wyrzuci mnie za drzwi i będzie miała słuszność; boję się użyć naszego plenipotenta albo adwokata, bo sytuacja stałaby się jeszcze drażliwszą. Z drugiej strony, jakkolwiek chwalę siostrze przywiązanie do kobiety, która ją wychowała, to znowu nie pozwolę, ażeby